niedziela, 3 maja 2015

wielka majówka

Nie wyjeżdżaliśmy z Piterem w ciągu ostatnich lat na majówki. A to przez pracę, a to przez jej brak... W tym roku jednak szanse na wyjazd wydawały się jeszcze jakiś czas temu bardzo namacalne. Kiedy więc w marcu prześladować nas zaczęły reklamy I Półmaratonu Sopot, plan na tegoroczną majówkę ułożył się sam. Niestety - z powodów oczywistych - nie zdążyliśmy się nim nacieszyć. I kiedy już się zastanawiałam, jak sensownie spędzić długi weekend majowy w Warszawie, Piter roztoczył przede mną pewną wizję:
- Nie będzie tam wody, nie będzie toalety, nocą z pewnością będzie bardzo zimno, ale... będzie piękna okolica, fajni ludzie... Zupełnie za free... - to była prawdziwa propozycja nie do odrzucenia.
- Gdzie? - zapytałam tylko.
- Niedaleko Kosowa Lackiego - dowiedziałam się, a potem zerknęłam na mapę, zerknęłam do kalendarium biegowego i...
- I Zambrowski Bieg Uliczny. Sobota 2-go maja. W miarę blisko Kosowa. Do wyboru 5 lub 10 km. Limit uczestników w obu biegach - 220 osób, a zatem będzie kameralnie. Za pomiar czasu odpowiedzialny ma być znany nam z Wieliszewskiego Crossingu Czasomierzyk (to dobry znak). W regulaminie nie ma nic o opłatach startowych... - to również była prawdziwa propozycja nie do odrzucenia. Plany na majówkę zmieniły się diametralnie.

- O rany, jak mi się nie chce... - pomyślałam, gdy w sobotę rano obudziłam się opatulona śpiworem. Byłam niewyspana, dość ociężała po piątkowym grillowaniu, z wiadomych powodów bolała mnie głowa...
- O rany, jak mi się nie chce... - pomyślałam potem jeszcze kilka razy. Mimo to ostatecznie wstałam, ubrałam się, zrobiłam siusiu pod krzaczkiem, umyłam zęby w plenerze, spakowałam swoje rzeczy do samochodu... Koło 10.15 byliśmy z Piterem na miejscu. Do startu mieliśmy jeszcze godzinę.

Przez tę godzinę zdołaliśmy:
- odebrać pakiety startowe,
- przebrać się,
- zrobić rozgrzewkę,
- zachwycić się pięknym i dużym kompleksem sportowym (pływalnia, boisko, stadion - wszystko wyglądało na zadbane i doinwestowane),
- zachwycić się rywalizacją dzieci (biegi począwszy od 100 do 1000 metrów dla przedszkolaków i uczniów szkół podstawowych były naprawdę profesjonalnie zorganizowane i cieszyły się wśród dzieci dużym zainteresowaniem).


- Obym tylko zmieściła się w godzinie i nie była ostatnia... - pomyślałam, gdy przed 11.15 stanęłam na linii startu. Może brzmi to dziwnie, ale ja naprawdę jestem bez formy, bez regularnych treningów, bez energii (nie wiem, co się ze mną dzieje, ale jestem kompletnie osłabiona i na okrągło mogłabym spać), bez wiary we własne możliwości (tak, tak, pozbawiona jej zostałam w ciągu ostatnich miesięcy), mam problemy z lewą nogą: a to pośladek, a to kolano, a to ścięgna...
- Obym tylko zmieściła się w godzinie... - pomyślałam potem jeszcze kilka razy. Czasu nie miałam jak kontrolować (no bo kto to wymyślił, by na zawody brać ze sobą zegarek?), trasa okazała się wymagająca, pełna podbiegów (no bo kto by tam zadawał sobie trud, by sprawdzić wcześniej jej przebieg?), a do tego ten urywający łeb wiatr prosto w twarz i to intensywnie prażące słońce...
- Dlaczego ja właściwie nie wybrałam pięciu kilometrów? - pomyślałam, rozpoczynając drugie okrążenie. W lewym kolanie zaczęłam właśnie odczuwać delikatny ból, a do pokonania miałam jeszcze drugie tyle. I okrążenie dookoła stadionu.


Kończąc okrążenie na bieżni, usłyszałam swoje imię i nazwisko wypowiadane przez spikera (między innymi za to uwielbiam kameralne imprezy), dobiegając do mety na zegarze zobaczyłam cztery cyfry: 51:52, a po wywieszeniu wyników zorientowałam się, że byłam drugą kobietą w swojej kategorii wiekowej.


Wiem, że hasło (tak często wypowiadane przez spikera) "Każdy, kto stanie na starcie, jest już zwycięzcą" to slogan. Wiem, że medale dostały wszystkie dzieci i wszyscy dorośli, którzy wzięli udział w zawodach. Wiem, że w moim wyniku nie ma niczego imponującego (pod koniec zeszłego sezonu regularnie zaczęłam przecież biegać 10 km poniżej 50 minut). Wiem, że zająć drugie miejsce w kategorii wiekowej, gdy reprezentuje ją zaledwie 9 kobiet, to żaden wyczyn. Ja to wszystko wiem, ale...

- Znowu w życiu mi nie wyszło... Uciec pragnę w wielki sen... Sam wiem, że zbyt późno jest, by zaczynać wszystko znów... - gdy w piątek przed południem byliśmy z Piterem w drodze na majówkę, mimowolnie powtarzałam słowa z piosenki Budki Suflera, którą akurat puszczano w radiu.

- 51:52... Taki wynik przy tylu przeciwnościach losu... Chyba nie jest ze mną aż tak źle... - gdy w sobotę po biegu wracaliśmy w okolice Kosowa kontynuować naszą majówkę, zupełnie zmieniłam ton. A wieczorem przy ognisku nuciłam już zupełnie inne piosenki.

PS. Nieco inna relacja z biegu znajduje się na stronie Festiwalu biegowego (tutaj).

1 komentarz:

  1. co do majówki. u siebie zauważyłam pewną prawidłowość. w tym czasie na dłużej, niż jeden dzień wyjeżdżam co dwa lata. w tym roku przypadł czas stacjonarny (no może nie do końca) ale nie narzekam.
    widzę, a raczej czytam, ze zaliczyłaś grillowanie. ja w tym roku jeszcze nie. ale to się pewnie nadrobi.
    ciesze się, ze zmieniłaś ton i zaczęłaś nucić inne piosenki. bo po mojemu należą Ci się gratulacje. za całokształt. za ukończenie trasy mimo wiatru w oczach, dyskomfortów i zniechęceń. ja niezmiennie podziwiam Twoje bieganie :)
    każdy chyba ma takie okresy, w których jego chęci i forma pozostawiają wiele do życzenia. nie tylko w bieganiu. mam nadzieję, ze Twoja senność, to nie wynik jakiś problemów zdrowotnych.
    ps. kto by pomyślał, ze Małgorzata zostanie kwiaciarką i zgodzi się na bycie właścicielką kota :)) na pewno nie Małgorzata ;) ale mam jeszcze na przykład w końcu zmywarkę ;)) może to wszystko to wynik tych co siedmioletnich zmian charakteru, które z lekkim opóźnieniem, jak widać zaczęły się dziać ;) strach pomyśleć jak się w takim razie ten siedmioletni okres skończy ;)

    OdpowiedzUsuń