Jeszcze w środę wieczorem biegłam w drugiej rundzie Grand Prix Żoliborza, zachwycałam się nadwiślańską trasą, która w rzeczywistości prezentowała się znacznie ciekawiej niż na obrazku, i cieszyłam się faktem, że bieg udało mi się ukończyć bez większych dolegliwości, a już w czwartek rano siedziałam w pociągu, który wiózł mnie z Warszawy do Katowic.
Jeszcze w sobotę wieczorem siedziałam w pociągu, który wiózł mnie z Katowic do Warszawy, a już w niedzielę rano...
7.30
Dzwoni budzik. Leniwie otwieram lewo oko, leniwie otwieram prawe oko... Widząc Pitera, który w międzyczasie też zdołał otworzyć oczy...
- Jeszcze troszeczkę... Wystarczy, jak wstaniemy o 8.00 - stwierdzam, przestawiam budzik i przewracam się na drugi bok.
Jakiś czas później...
- O cholera! - z drzemki budzi mnie głos Pitera.
- Co się stało?
- Zaspaliśmy. Jest już 8.30.
- Naprawdę? - z niepokojem zerkam na zegarek. - O cholera! Źle nastawiłam budzik.
8.30
Zupełnie nieleniwie wyskakujemy z Piterem z łóżka. Szybka kawa, szybka bułka z kremem czekoladowo-orzechowym, szybkie mycie zębów, szybka przebiórka, szybkie pakowanie... Jak się chce, to można wyrobić się i w pół godziny. Z domu wychodzimy o 9.00. Zgodnie z planem.
Około 9.05 wyruszamy naszą Felicją z parkingu.
- A czy ty sprawdziłeś, jak tam dojechać? - na wszelki wypadek pytam Pitera.
- Nie - przyznaje się Piter. - Ale... - wyciąga swojego smartphone'a i... - Chotomów! - przemawia do GPS-a. Tak, tak... Bo w tym całym porannym zamieszaniu nie pochwaliłam się jeszcze, że wygraliśmy z Piterem pakiety startowe na Bieg po Złote Jabłko, który odbywa się u sąsiadów za miedzą, na terenie przepięknych Lasów Chotomowskich.
Około 9.10 następuje oberwanie chmury.
- Jeśli będzie tak lać, to ja nie biegnę - oznajmiam Piterowi. - Od wtorku zaczynam nową pracę i nie zamierzam się rozchorować.
Około 9.20 mijamy Jabłonnę. Cieszymy się, bo od jakiegoś czasu nie pada, a zza chmur wygląda delikatne słońce.
- O kurczę... Przegapiłem skręt. Musimy zawrócić - Piter przerywa mój błogostan.
- Zabiję cię kiedyś - grożę Piterowi i tak z ciekawości... - A w tym Chotomowie to będziesz wiedział, jak dojechać? Znasz nazwę ulicy? - pytam.
- Nie.
- Hmm... - znowu mruczę pod nosem coś o jakimś zabijaniu, po czym odświeżam zakamarki pamięci. - Chyba Żeligowska. 17 albo 27. Nie pamiętam. W każdym razie coś z siódemką - moja precyzja nie zna granic.
- Żeligowska! - Piter przemawia do swojego smartphone'a, a ponieważ GPS nie pokazuje żadnej trasy, za namową Pitera zaglądam do internetu i - eureka! - odkrywam, że ulica Żeligowska-coś-tam-z-siódemką jest ulicą Żeligowskiego 27.
- Żeligowskiego! - Piter przemawia znowu do swojego smartphone'a. Niestety pozostaje on bezlitosny, a my korzystamy ze starej, sprawdzonej metody. "Koniec języka za przewodnika".
Około 9.35 (czyli prawie zgodnie z planem) docieramy do celu. W drodze na start spotykamy kolegę. Rozmawiamy sobie o tym i o owym, a gdy jesteśmy już na miejscu...
- A biuro zawodów to gdzie jest? - pytam zdziwiona.
- Tam... - Adam wskazuje kierunek, skąd przyszliśmy. - Jakieś 500 metrów stąd.
- O nie... - łapię się za głowę, bo do startu zostało nam już tylko jakieś 15 minut.
- No to będziemy mieli rozgrzewkę - pociesza Piter.
Gdy biegniemy do gimnazjum, w którym mieści się biuro zawodów, okazuje się na szczęście, że nie tylko my jesteśmy świetnymi znawcami regulaminu i programu zawodów. W biegu po złoty pakiet towarzyszy nam aż troje zawodników Truchtu Tarchomin Team.
Około 9.55 wszystkie formalności mamy załatwione i - żeby nie igrać z czasem - wsiadamy do Felicji. Za chwilę jesteśmy już w okolicach startu. Jeszcze tylko szybkie krzaczki (to znaczy siusiu), jeszcze tylko szybki numerek (to znaczy zainstalowanie go na swoim miejscu) i... do biegu, gotów, start! Ufff... Udaje się nawet zrobić zdjęcie.
Jeśli myślicie teraz sobie, że opiszę 10 kilometrów Biegu po Złote Jabłko tak samo szczegółowo jak nasz dojazd do Chotomowa, to... przykro mi... Od przekroczenia linii startu cała adrenalina poszła w las. W przepiękny las. Las pełen śpiewających ptaków, pełen krzaczków jagód szykujących się do wydania owoców, pełen kwitnących konwalii... No cóż... Zainteresowanych mogę co najwyżej odesłać do lektury artykułu autorstwa Michała Machnackiego, a od siebie dodam tylko, że zgadzam się z przedmówcami.
pewnie. można się wyrobić i w dużo mniej niż 30 minut, kiedy się zaśpi. sprawdzone- działa :)) oczywiście wolę na spokojnie rano się ogarnąć, ale rzadko, bo rzadko nie udaje mi się tego komfortu sobie zapewnić.
OdpowiedzUsuńkiedy jestem przekonana, ze jakaś tam nazwa, ulica.... zaczyna się np. na literę P, to na bank, żadnego p w tej nazwie nie będzie. ale Ty byłaś zupełnie blisko poprawnej nazwy :) co prawda w ulicach wystarczy czasem zjeść kilka literek, albo coś przekręcić i ląduje się na drugim końcu miasta. cieszę się jednak, ze wylądowaliście tam gdzie mieliście w planach.
ps. oczywiście, ze zostałaś odizolowana dlatego, ze jesteś fajna i ładna :)))
a na moje kciuki złożę chyba zażalenie. tylko nie wiem gdzie :(