poniedziałek, 28 września 2015

naprzeciw tym, którzy w ciebie zwątpili

PROLOG

Jakieś 1,5 miesiąca przed 37. PZU Maratonem Warszawskim podjęłam decyzję o starcie. Nie czułam się specjalnie na siłach i od dawna pogodzona byłam z faktem, że formy w tym sezonie nie dogonię. Ale...Obiecałam sobie kiedyś chociaż jeden królewski dystans rocznie i wiedziałam, że na nic innego niż Warszawa nie mogę sobie w tym roku pozwolić. Do tego... zmieniona trasa zapowiadała się obiecująco, Team ASA - Biegiem po Zdowie pokrywał koszty i zgodnie z zapowiedzią organizatora meta maratonu po raz ostatni znajdowała się na płycie Stadionu Narodowego. Zresztą... o tym już wiecie.

Ostatni tydzień przed startem to przede wszystkim próba odpoczynku. Po Krynicy bowiem zaczęły mi się odzywać stare przypadłości, a i jakieś nowe się pojawiły. Kompletnie odpuściłam bieganie, a postawiłam na ćwiczenia wzmacniająco-rozciągające w fitness klubie. Miały być dwie godziny BODYBALANCE, ale... Niestety przez awarię w pracy z jednych zajęć musiałam zrezygnować. Dobrze chociaż, że akcja PEDICURE wypadła pomyślnie. Zresztą... o tym już wiecie.

Prawie cały dzień przed startem spędziłam w pracy. Po powrocie wzięłam się za pisanie. W trakcie przygotowywania poprzedniego wpisu wpadła do mnie Ewa. Rozbroiła mnie. Koniecznie chciała pożyczyć czarną koszulkę, bo - jak twierdziła - żaden z jej T-shirtów nie pasował do spodenek. Koszulka z 35. Maratonu Warszawskiego - odpadła. Za krótka. Mój ulubiony grafitowy Asics - też. Turkusowe lamówki nie pasowały do pomarańczowych wstawek. Rzutem na taśmę zwyciężyła wyjęta z brudów koszulka z Biegu Powstania Warszawskiego. Ot zwyczajna taka. Lekko przepocona. I bez płaskich szwów.


27.09.2015

O 6.00 dzwoni budzik. Wstając cały czas włączony mam tryb REZYGNACJA, o którym pisałam poprzednio. Niemniej... jak automat robię bułkę z dżemem i kawę, biorę prysznic, zaczynam się pakować... To zabawne... Dwa lata temu przygotowałabym wszystko dzień wcześniej. Ten etap dawno mam już jednak za sobą.

O 7.29 wsiadam do autobusu, gdzie czeka już na mnie maratońska grupa z Tarchomina. Rozmowy jak rozmowy. Żarty i żarciki przeplatają się z mniej radosnymi tematami. Kontuzje, złamania zmęczeniowe, znajomi biegacze, którzy być może będą musieli skończyć z bieganiem, przesadzone treningi, starość-nie-radość... "No nie można trenować jak nastolatek, gdy się ma 40 lat" - jak zwykle mądrze konkluduje Zbyszek Mamla.

Po 8.00 docieramy do strefy depozytowej, gdzie natychmiast, zgodnie z umową, wykonuję telefon do Emilki.
- Emilka już wyszła i zostawiła telefon - po drugiej stronie słyszę głos cioci.
- Co? Przecież się umawiałyśmy... - wściekam się jak zwykle na jej gapiostwo, a zarazem wiem, że po wszystkim trochę z niej sobie pożartuję, trochę pomarudzę, a potem uściskam ją jak siostrę.

O 8.30 wykonujemy grupowe zdjęcie


i powoli, mając jeszcze w perspektywie wizytę w TOI TOIu, udajemy się na start.
Jesteśmy już w korytarzu, który prowadzi nas na zewnątrz, gdy odbieram telefon od brata.
- Gdzie jesteś?
- Idę w kierunku światła.
Po kilku słowach okazuje się, że z bratem, jak to często się zdarza, złapaliśmy telepatyczny synchron. Marcin idzie parę metrów przede mną.

W kolejce do TOI TOIa brat opowiada o swoim paluszku złamanym podczas Biegu 7 Dolin. A konkretnie o wizycie kontrolnej u pani doktor.
- Będzie trzeba ponosić jeszcze ten opatrunek 2 tygodnie - powiedziała pani doktor, a brat przy okazji postanowił przyznać się, że pobolewa go kolano.
- Czy mógłby pan opowiedzieć coś o swoim trybie życia? - pani doktor rozpoczęła wywiad.
- Biegam - odpowiedział Marcin i w sumie nawet nie wiem, czy zdążył się pochwalić swoimi ultramaratonami, bo...
- Ile ma pan lat? - dopytywała pani doktor.
- 43.
- A nie myślał pan o innym sporcie? Na przykład o pływaniu?
Okazało się, że brat nie myślał, a kilka dni później - że uprzedzę fakty - poprawił swój wynik na królewskim dystansie podczas 37. PZU Maratonu Warszawskiego.

Tuż przed 9.00 lądujemy przy zającach na 04:30. Wcale nie jestem przekonana, czy to jest czas, na który chcę biec, ale... Jednym z pacemakerów jest nasz kolega - Paweł Potempski - i wypadałoby się przywitać. Po wspólnej focie Marcin oddala się do strefy na 03:45. Ja, Ewa i Łukasz ruszamy razem.


Po pierwszym kilometrze odłączamy się od grupy na 04:30 i mkniemy do przodu.
- Nie tak szybko! Oszczędzaj siły na potem! - ostrzega Łukasz, który zadeklarował się prowadzić Ewę w jej maratońskim debiucie.
- Biegnij tak, jak czujesz - mówię ja.  - W moim przypadku oszczędzanie się na początku nigdy nie pomogło.
- Łukasz, ale ja strasznie się męczę, gdy zmuszam się do zwalniania - Ewa dalej mknie do przodu. Po kilku kilometrach za nami zostaje grupa na 04:20.

Od samego początku wiedziałam, że wolałabym biec sama. Z biegania w towarzystwie wyrosłam już dawno temu. Bo nic nie spala mnie bardziej niż dostosowywanie się do cudzego tempa. Bo nic nie spala mnie bardziej niż świadomość, że ktoś przeze mnie zwalnia. W okolicach 9. kilometra Ewa i Łukasz coraz częściej muszą się oglądać w poszukiwaniu mojej osoby. Potem Ewa odkrywa inny sposób. Żeby nie machać za bardzo głową, sprawdza, czy widać mój cień.

Po 10. kilometrze znajduję wreszcie dogodny moment, by zgubić się w tłumie. Wiem, że Ewa jest w lepszej dyspozycji niż ja i do tego ma świetnego zająca. A właściwie - towarzysza, który niekoniecznie dyktował będzie tempo, lecz raczej dostosuje się do niej i po prostu ją wesprze. Wiem, że razem sobie świetnie poradzą, a ja... odkąd przestanę być dla nich balastem, zaznam tego, co jest dla mnie kwintesencją maratonu. Samotnej walki samej ze sobą połączonej z koniecznością znalezienia motywacji wewnątrz siebie, a nie na zewnątrz.

Około 12. kilometra zaczynam myśleć o zejściu z trasy. Odzywa się pośladek, coś bulgocze w żołądku, czuję ucisk w pęcherzu. Bez głębszego sensu powłóczę nogami aż do Ludnej, gdzie dojrzewam do wizyty w TOI TOIu. Nie wiem, czy to pomógł pitstop, czy żel, który wzięłam na 13. kilometrze, ale potem zaczyna mi się biec świetnie. Nie wykańcza mnie wiatr, nie wykańcza długa prosta nad Wisłą (19-29 km), nie wykańcza podbieg ulicą Sanguszki (na 34. kilometrze)...

Poważny kryzys przychodzi na Moście Gdańskim (około 36. kilometra). Nogi miałyby ochotę na Rondzie Starzyńskiego skręcić w prawo i pobiec ulicą Jagiellońską prosto do Stadionu Narodowego, a tu trzeba jeszcze kluczyć po ulicach Pragi przez 6 kilometrów. Do tego... W ciągu tych 6 kilometrów wyprzedza mnie coraz więcej osób (m.in. grupa na 04:30), ja zaś, ledwo przebierając nogami, wyprzedzam tylko tych, którzy maszerują.
- Byle nie przejść do marszu, byle nie przejść do marszu - myślę.

Około 800 metrów przed metą niespodziewanie słyszę głos Pitera. I tu taka refleksja. Na ścianie w tunelu nad Wisłą wyświetlały się różne hasła motywacyjne. Jedno z nich utkwiło mi w pamięci do teraz. "Naprzeciw tym, którzy w ciebie zwątpili". Cóż... Wielu znajomych kibicowało mi i dodawało otuchy na trasie, blisko mety czekał przepełniony wiarą we mnie mąż. Nikt z nich z pewnością we mnie nie wątpił. Jedyną wątpiącą we mnie osobą podczas tego maratonu byłam ja sama.

Po 42,195. kilometrze, czyli tuż za linią mety wpadam na Agnieszkę Żuraniewską. Trochę mnie to dziwi, bo dzielą mnie do niej lata świetlne i wedle moich obliczeń już dawno powinno jej tam nie być.
- Właśnie pobiegłam swój najgorszy maraton - oznajmia Agnieszka. - Zrobiłam antyżyciówkę.



EPILOG

Nie tak dawno ucięłyśmy sobie z Agnieszką pogawędkę o tym, jak ciężko jest wrócić do biegania po przerwie wynikającej z choroby, kontuzji czy banalnego zapracowania. Jak nieprzyjemnie jest obserwować, że w tym czasie inni zrobili postępy, a my cofnęliśmy się w rozwoju. Jak frustrujący jest fakt, że nie można się w żaden sposób zbliżyć do wyników, jakie przed przerwą osiągało się bez problemu. Jak coraz częściej przestaje się widzieć sens tego, co się robi. Nie jest sztuką biegać, gdy się jest na fali wznoszącej i wszystko idzie jak z nut. Sztuką jest biegać, gdy nic nie idzie po naszej myśli. Sztuką jest biegać naprzeciw własnemu zwątpieniu.

sobota, 26 września 2015

okołomaratońsko

rozdział pierwszy: tydzień z komunikacją miejską

Osobom, które nie mieszkają w Warszawie, niewiele to powie, ale... Osiedle Tarchomin, na którym mieszkam, i Centrum Handlowe Promenada, w którym pracuję, leżą po jednej stronie Wisły. Co więcej... Drogę z domu do pracy (jak również powrotną) mogę pokonać jednym autobusem - jeżdżącym co 10 minut 509. Zajmuje mi to wraz z dojściem jednym i dość długim dojściem drugim około godziny. Tymczasem...

Pewien dojazd piątkowy:
Mija godzina, o której powinien zjawić się mój autobus, a autobusu nie ma.
Mija 10 minut - autobusu nie ma.
Mija kolejne 10 minut - dzwonię do koleżanki z pracy, że jest pewien problem...
Mijają ze 3 minuty - uff, nie spóźnię się do pracy tak dużo.

Pewien dojazd sobotni:
Mija godzina, o której powinien zjawić się mój autobus, a on... się zjawia.
Tego dnia postanawiam odpuścić sobie dość długie dojście drugie. Wysiadam więc na przystanku z tzw. dogodną przesiadką.
Ledwo wysiadam, a na przystanek podjeżdża autobus linii pięćset-coś-tam.
Jadąc nim rozmyślam o tym, że w weekendy to się tak fajnie jeździ: nie ma korków i środki komunikacji miejskiej się nie spóźniają...
Z tego zamyślenia wytrąca mnie niepokojący widok za oknem.
O żesz... Dzwonię do koleżanki z pracy, że jest pewien problem. Wsiadłam do niewłaściwego autobusu.
Na najbliższym przystanku wysiadam. Wsiadam w cokolwiek. Byle do przodu. Potem wysiadam. Parę przystanków przemierzam na piechotę. Byle do przodu. Wsiadam w kolejny autobus. Byle do przodu. I jeszcze jeden. Jestem na miejscu. Uff... I wcale nie spóźniam się tak dużo.

Pewien deszczowy dojazd poniedziałkowy:
Mija godzina, o której powinien zjawić się mój autobus, a autobusu nie ma.
Mija 10 minut - autobusu nie ma.
Mija kolejne 10 minut - autobusu nadal nie ma.
Zaniepokojona dopytuję ludzi na przystanku, kiedy było ostatnie 509. Dowiaduję się, że w sumie ostatnie pojechało jakieś 50 minut temu.
Zrezygnowana wsiadam w cokolwiek. Byle do przodu. Potem wysiadam. Przesiadam się w cokolwiek. Byle do przodu. I jeszcze jedna przesiadka. Byle do przodu. Potem wysiadam. Parę przystanków przemierzam na piechotę. Byle do przodu. Wsiadam w kolejny autobus. Jestem na miejscu. Uff... Jak na całokształt twórczości wcale nie spóźniam się tak dużo.

Pewien dojazd wtorkowy:
Bezpośredni dojazd autobusem linii 509 bez przekraczania Wisły zastępuję dojazdem trzema środkami komunikacji naokoło.
Najpierw wsiadam w tramwaj, przejeżdżam przez Most Północny na lewy brzeg Wisły i wysiadam na stacji metra Młociny.
Potem wsiadam w metro i jadę do Centrum, gdzie będę jeszcze musiała przesiąść się w autobus, który z powrotem przerzuci mnie na prawy brzeg Wisły.
Po drodze myślę, że wszystko nieźle się układa i - paradoksalnie - trzema środkami komunikacji naokoło do pracy dojadę chyba szybciej niż jednym bezpośrednio.
Potem... O cholera... z tego wszystkiego przejechałam swoją stację.
Ten błąd udaje się jednak całkiem sprawnie nadrobić. Do pracy docieram punktualnie.

Pewien dojazd środowy:
Najpierw wsiadam w tramwaj, przejeżdżam przez Most Północny na lewy brzeg Wisły i wysiadam na stacji metra Młociny.
Potem wsiadam w metro i jadę do Centrum.
Szybko docieram na przystanek autobusowy i z zadowoleniem obserwuję, że mój autobus podjeżdża tak punktualnie, że bardziej punktualnie już by nie mógł.
- Przykro mi, dalej nie jedziemy! - gdy drzwi się otwierają, słyszę głos kierowcy. - Właśnie wjechał w nas samochód i nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki nie spiszę orzeczenia.
O żesz... dzwonię do Pitera i ulewa mi się.

Pewien dojazd czwartkowy:
Najpierw wsiadam w tramwaj, przejeżdżam przez Most Północny na lewy brzeg Wisły i wysiadam na stacji metra Młociny.
Potem wsiadam w metro i jadę do Centrum.
Na końcu wsiadam w autobus, który z powrotem przerzuca mnie na prawy brzeg Wisły.
- Co to ma być? - na jednym z przystanków wsiada zakapturzony chłopak i wykrzykuje do kierowcy. - Gdzie są te wszystkie autobusy? Czekam już od 20 minut!
Panowie sobie coś tam wyjaśniają, ludzie się przysłuchują.
- A ty co się tak gapisz? - zakapturzony chłopak przechodząc na koniec autobusu zwraca się do pewnej dziewczyny. - Wrażeń szukasz?
Aż do samiuśkiej Promenady gapię się na zakapturzonego chłopaka. Tak, szukam wrażeń. Mam nadzieję, że chłopak na mnie naskoczy, a ja będę miała pretekst, by wylać na niego wszystkie swoje "komunikacyjne" frustracje. Chłopak jednak pod wpływem mojego powłóczystego spojrzenia czuje się bardziej zmieszany niż sprowokowany.
I w ten oto sposób docieram do pracy. Bezkonfliktowo. I punktualnie.

Bardzo konkretny niedzielny dojazd mógłby wyglądać tak:

zrobione w autobusie linii 509

Na szczęście tego dnia dzięki koleżance, która zgodziła się na pewne roszady w grafiku, zamiast pomstować na objazdy w czasie podróży do pracy postanowiłam zasilić tłum maratończyków.
A tak na serio... Fakt, że w tym roku nie ukończyłam żadnego maratonu, zmiana trasy i zapowiedź, że po raz ostatni meta znajdować się będzie na płycie Stadionu Narodowego, nie były bez znaczenia.


rozdział drugi: branża filmowa

Jakiś tydzień temu otrzymałam telefon.
- Cześć. Mówi... - w słuchawce usłyszałam imię i nazwisko dziewczyny, która w filmie pełni tę samą funkcję, którą pełniłam niegdyś ja. Znałyśmy się ze słyszenia, jedna o drugiej dużo wiedziała, ale face to face nie spotkałyśmy się nigdy. - Mam do ciebie pewną sprawę... - dziewczyna mówiła dalej. I gdy spodziewałam się usłyszeć prośbę o jakieś zastępstwo na planie zdjęciowym i planowałam odpowiedzieć, że ja już nie pracuję w branży... - Ja też biegam - dowiedziałam się i zasypana zostałam pytaniami związanymi z ewentualnym debiutem maratońskim.
Pogadałyśmy trochę z Beatą o bieganiu. Pogadałyśmy też trochę o branży filmowej. O tym, że nie jest w niej różowo, dlatego z niej odeszłam i o tym, że nie jest w niej różowo, a mimo to Beata w niej pracuje...

Dokładnie tydzień temu miało miejsce rozdanie nagród na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Mieszane miałam uczucia, gdy oglądałam tę galę w TV. Z jednej strony poczułam smutek - ze względu na samobójczą śmierć 42-letniego reżysera Marcina Wrony, o której tego dnia dowiedział się cały filmowy świat. Z drugiej strony poczułam radość - bo tak wielu moich znajomych zostało nagrodzonych. Z trzeciej strony poczułam tęsknotę - za tymi wszystkimi osobami, które siedziały w jury i w publiczności, i za ich odjechanymi pomysłami. A z czwartej strony (czyli tej, po której znajduje się pewna część ciała na cztery litery) poczułam ból. Odnawiający się ból lewego pośladka.

Cóż... Do swojego startu w Maratonie Warszawskim nie jestem aż tak przekonana jak do startu Beaty.


rozdział trzeci: przygotowania w ostatnim tygodniu przed startem 

Jednym z ulubionych tematów biegaczy (zwłaszcza tych, którzy biegają dłuższe dystanse) są paznokcie. Czarne paznokcie. Muszę przyznać, że dotychczas było mi bardzo przykro, że z tych rozmów jestem wykluczona. Że nie mogę błysnąć w towarzystwie żadną spektakularną anegdotą czy mrożącą krew w żyłach historią. Że nie mogę się pochwalić okolicznościami przyrody, w jakich moje paznokcie zmieniły swój kolor. Ale koniec z tym! Na skutek bardzo męczących przygotowań do Maratonu Warszawskiego ja też mam czarne paznokcie. I to wszystkie!!!:P

- Dzień dobry, czy w środę lub czwartek mogłaby mnie pani zapisać na pedicure?
- Mogę w środę. Na przykład na 13.00.
- Niech będzie. A ma pani czarny lakier do paznokci?

Te przygotowanie były naprawdę bardzo męczące. Bo spróbujcie wysiedzieć na dupie (i to bolącej) 1,5 godziny...


rozdział czwarty: dzień przed

Pakiet startowy odebrany naprędce przed pracą. Szybko kierunek wyjście. Po strzałkach, czyli naokoło. Kilka przelotnych spotkań ze znajomymi. Dłuższy postój jedynie przy stoisku Karola i przy stoisku chłopaków z Kingrunnera, którzy na expo w Krynicy pracowali naprzeciwko mnie. Po wyżebraniu krówki...
- A mój brat wygrał u was pakiet startowy na Ultramaraton Bieszczadzki - pochwaliłam się.
- To Marcin jest twoim bratem? - zapytał Miki.
- No jak to? Nie wiedzieliście? Przecież wszyscy wiedzą, że Marcin jest moim bratem. Rodzonym. Najrodzeńszym na świecie.

A tak poza tym... Pakiet w porzo. Tylko ta bransoletka... MAŁGORZATA MARATONY WYMIATA... Czyżby producent wiedział, że to hasło to gówno prawda i dlatego na bransoletce gówno widać?

Dopytywała mnie niedawno instruktorka po fitnessie, po co ja biegnę ten maraton. Bo to przecież nie jest takie zdrowe i bezpieczne.
Temat maratonu przewijał się też ostatnio dość często na forum blogaczy. Napisałam tam w związku z pewną wymianą zdań następujące słowa: "Na szczęście zrezygnować z maratonu (w przeciwieństwie do zapisywania się) można w każdej chwili". Na chwilę obecną nie wykluczam, że zrezygnuję z niego jutro podczas biegu.

piątek, 18 września 2015

streszczenie

MATEUSZ JASIŃSKI PO RAZ PIERWSZY

W połowie stycznia, kiedy jeszcze pracowałam jako kierowniczka jednego ze sklepów New Balance, miałam przyjemność być w Rzeszowie i uczestniczyć w wyborze kolekcji obuwia na sezon jesień/zima 2015. Pierwszy dzień kontraktacji (kiedy to oglądaliśmy lifestyle) w zasadzie już się skończył. Z kontrahentów zewnętrznych dawno już nikogo nie było. I tylko grono kierowników firmowych salonów NB (wśród nich ja) dyskutowało jeszcze zawzięcie, w które modele warto zainwestować. Podczas takiej właśnie burzy mózgów zastali nas Robert, Damian i Mateusz Jasiński - ludzie, którzy w NB odpowiedzialni są za kategorię sportową. Jako jedna z nielicznych osób (a nawet chyba jedyna) miałam okazję poznać wcześniej całą trójkę. Przywitaliśmy się więc serdecznie, uścisnęliśmy sobie dłonie...
- Cześć. Bardzo fajnie piszesz - w ten miły sposób powitał mnie Mateusz. - Powinnaś napisać książkę.

Drugi dzień kontraktacji był dniem prezentacji obuwia biegowego. O założeniach marketingowych opowiadał Robert, nową kolekcję przedstawiał Damian, a o tym, jak ważne są media społecznościowe, przekonywał Mateusz.
Po zakończonej prezentacji natknęłam się na niego gdzieś na korytarzu.
- Do zobaczenia w Warszawie - pożegnałam się grzecznie.
- Cześć - odpowiedział Mateusz. - A o tym pisaniu mówiłem serio. Naprawdę powinnaś napisać książkę.
- Nie, nie... To ty napisz książkę, a ja będę twoim ghost writerem.

No cóż... Ostatnimi czasy byłam na tym blogu bardziej ghostem niż writerem.

STRESZCZENIE

To nie jest tak, że nie miałam nic do powiedzenia, nic do napisania... To nie jest tak, że nie miałam żadnych zdjęć do publikacji... To nie jest tak, że nic się nie działo, że przez moją głowę nie przewinęła się żadna myśl...

Miałam napisać o tym, w jaki sposób rozeszły się moje drogi z NB. Bo nic to, że jakość butów pozostawia wiele do życzenia. Jakość traktowania pracownika - to dopiero jest masakra. Zaczęłam nawet spisywać tę historię. Chciałam, by biegacze wiedzieli, że ich buty to nie tylko krew, pot i łzy wyciskane podczas startów i treningów, ale również krew, pot i łzy zwykłych, niewiele znaczących sprzedawców. Moja historia miała już 10 stron, gdy przerwałam jej pisanie. Musiałabym poświęcić jej jeszcze zbyt wiele uwagi, by doprowadzić ją do końca. A przecież... owszem, żal i niechęć są we mnie do dziś, ale życie idzie naprzód i nie warto babrać się w przeszłości.

Miałam napisać recenzję słuchawek Jabra, które w losowaniu po setnym treningu Biegam na Tarchominie zgarnął mój mąż. Ale... dawno temu przestałam biegać ze sprzętem grającym i jakoś nie mogę się przemóc, by na powrót zacząć z nim biegać.

Miałam zrobić "bezinteresowną reklamę" pewnej firmie cateringowej, która opracowuje dietę i dostarcza zainteresowanym osobom posiłki na cały dzień. Voucher na tygodniową wyżerkę wygrałam podczas zamknięcia sezonu w jednym z moich fitness klubów. Początki współpracy były bardzo obiecujące. Pod koniec coś jednak zaczęło się sypać (to znaczy... jedzonko wciąż było pyszne, ale organizacja nawalała), a ja nie widziałam sensu w pisaniu antyreklamy. 

Miałam odnieść się szerzej do sprawy Piotra Kuryły. Bo widziałam w niej coś więcej niż kwestię porzuconego psa przywiązanego w upalny dzień do bramy schroniska. Nie wiem... Może jeszcze kiedyś wrócę do tego tematu, bo specjalnie, chcąc złapać jak największy kontekst, przeczytałam "Ostatni maraton" (książkę Piotra Kuryły dotyczącą jego wyprawy dookoła świata, zwanej "Biegiem dla Pokoju"). Ale póki co afera przycichła, a media i użytkownicy internetu znaleźli sobie inną pożywkę, innych bohaterów i inne ofiary.

Miałam napisać relację z Ultramaratonu Powstańca, którego druga edycja odbyła się 02.08.2015. Nim się jednak obejrzałam, skończył się sierpień, a ja miałam w nogach nie tylko połowę trasy (około 23 km) Ultramaratonu Powstańca (wystartowałam w tej imprezie w dwuosobowej sztafecie z mężem, więc drugą połowę zrobił on), lecz również: 
- 5 km przebiegnięte podczas City Trail on Tour (06.08),
- ponad 40 km wycieczek górskich, na które się wybrałam z rodziną podczas swoich 4-dniowych wakacji w Szczawnicy (12-15.08),
- 5 km przebiegnięte podczas On the Run (25.08),
- 5 km na Wielkiej Ursynowskiej (30.08),
- inne mniejsze i większe kilometraże zrobione na różnego rodzaju treningach, wybieganiach i towarzyskich truchcikach.

Skoro nie wyrobiłam się z relacją z Ultramaratonu Powstańca, to miałam napisać podsumowanie sierpnia. Tak, by pokazać, że przezwyciężyłam jakoś brak motywacji, o którym pisałam w poprzednim poście. Nim się jednak obejrzałam, za sobą miałam pierwszą połowę września i udział w trzeciej edycji Klubowej Mili TTT (04.09) oraz Festiwalu Biegowym w Krynicy (11-13.09). Nim się obejrzałam, przed sobą miałam drugą połowę września i plany ukończenia tegorocznej edycji Wieliszewskiego Crossingu (20.09) oraz przebiegnięcia Maratonu Warszawskiego (27.09). Nim się obejrzałam, upłynęło tyle czasu, a ja nawet nie miałam uporządkowanych zdjęć.

To nie jest tak, że nie miałam nic do powiedzenia, nic do napisania... To nie jest tak, że nie miałam żadnych zdjęć do publikacji... To nie jest tak, że nic się nie działo, że przez moją głowę nie przewinęła się żadna myśl... To nawet nie był klawiaturowstręt. Ot, tak jak w bieganiu przestałam praktycznie biegać długie dystanse, tak w pisaniu porzuciłam długie formy i skoncentrowałam na krótkich fejsbukowych wpisach. Można wśród nich znaleźć prawdziwe perełki.

MATEUSZ JASIŃSKI PO RAZ DRUGI

To była sobota 12.09.2015. Festiwal Biegowy w Krynicy. Expo. A konkretnie: stanowisko Enervit/Shock Absorber, na którym miałam przyjemność pracować. Prowadziłam sobie właśnie jakąś pogawędkę z Karolem, gdy przed oczami mignął mi Mateusz Jasiński. Jest on jedyną osobą do dziś współpracującą z NB, którą wspominam naprawdę pozytywnie, więc...
- Poczekaj chwilę! - rzuciłam szybko Karolowi i wystrzeliłam jak z procy, by dogonić Mateusza.
Uściskaliśmy się serdecznie na powitanie, pogadaliśmy sobie o tym i o owym.
- A jak twoje pisanie? - zapytał wreszcie Mateusz.
- Yyyyyyyyyyyyyyy...........................

No cóż... W kwestii pisania zapuściłam się jeszcze bardziej niż swego czasu w kwestii biegania.