sobota, 18 lipca 2015

M jak...

 DWA TYGODNIE TEMU...

Miało być tak...

7.00, max 7.30: pobudka.
7.40: lekkie śniadanie.
7.50 - 9.00: ogólna krzątanina i... nawadnianie się, nawadnianie się i jeszcze raz nawadnianie się. Bo upały    na ten dzień zapowiadają takie, jakich jeszcze w tym roku nie było.
9.00: wypad z domu i - w ramach rozgrzewki - delikatny truchcik (około 3 km) do ośrodka sportowego na Strumykowej, gdzie...
9.30: rozpoczyna się trening Biegam Bo Lubię.
9.30 - 11.00: podczas treningu daję z siebie wszystko. Rozgrzewam się, wykonuję ćwiczenia wzmacniające, szlifuję technikę biegową i na koniec rozciągam się. Wszystko to pod czujnym okiem trenera Jerzego Nastańskiego.
11.00: nie ma to-tamto. W drogę powrotną do domu udaję się również truchtem. Nie wiem, jak tę część treningu określić latem, gdy temperatura sięga prawie 30 stopni, ale normalnie nazywa się to schładzaniem.

A tymczasem wyszło tak...

7.00: dzwoni budzik, a ja... wyłączam go i przestawiam.
7.30: budzik dzwoni po raz drugi, a ja... wyłączam go, a zamiast nastawić chociażby na 8.00, mruczę pod nosem "jeszcze parę minut i wstaję", po czym zapadam w drzemkę i budzę się dopiero o 8.30.
8.30: gdy patrzę na zegarek i uświadamiam sobie, która jest godzina, stwierdzam, że na trening BBL nie ma już sensu iść. Bo śniadanie nie zdąży się ułożyć. Bo zamiast truchtu będę musiała wybrać autobus. A to bez sensu, bo kilometrów podczas treningu nie robimy zbyt dużo. Bo to, bo tamto...
8.40: zdruzgotana bezsensownością swoich wymówek, zrywam się na równe nogi.
8.45: wcinam owsiankę (no nie umiem biegać na czczo, nie umiem...) i popijam ją... a jakże... kawą. I to nie małą czarną, lecz dużą białą. Po czymś takim nie mam już (brawo ja!) miejsca i czasu na zbyt dużą ilość wody. Choć upały na ten dzień zapowiadają takie, jakich jeszcze w tym roku nie było.
9.20: wsiadam do autobusu, który wiezie mnie do ośrodka sportowego na Strumykowej, gdzie...
9.30: rozpoczyna się trening Biegam Bo Lubię.
9.30 - 11.00: podczas treningu daję z siebie wszystko. Rozgrzewam się, wykonuję ćwiczenia wzmacniające, szlifuję technikę biegową i na koniec rozciągam się. Chociaż ten punkt staram się wypełnić wzorowo.
11.00: trener proponuje jeszcze trochę truchtu (czyli to słynne schładzanie). Ja niestety bardzo się już śpieszę, więc... "Potruchtam sobie do domu!" - obiecuję trenerowi.
11.01: "Jesteśmy samochodem i jedziemy w twoją stronę. Jedziesz z nami?" - proponują znajomi, którzy też już muszą zakończyć trening.
11.05: no to jadę.



DZIŚ
Miało być tak...

7.00, max 7.30: pobudka.
7.40: lekkie śniadanie.
7.50 - 9.00: ogólna krzątanina i... nawadnianie się, nawadnianie się i jeszcze raz nawadnianie się. Bo na ten dzień zapowiadają powrót upałów.
9.00: wypad z domu i - w ramach rozgrzewki - delikatny truchcik (około 3 km) do ośrodka sportowego na Strumykowej, gdzie...
9.30: rozpoczyna się trening Biegam Bo Lubię.
9.30 - 11.00: podczas treningu daję z siebie wszystko. Rozgrzewam się, wykonuję ćwiczenia wzmacniające, szlifuję technikę biegową i na koniec rozciągam się. Wszystko to pod czujnym okiem trenera Grzegorza Wrony - trenera, który odegrał bardzo istotną rolę w biegowej historii Yareda Shegumo.
11.00: nie ma to-tamto. W drogę powrotną do domu udaję się również truchtem. Nie wiem, jak tę część treningu określić latem, gdy temperatura sięga prawie 30 stopni, ale normalnie nazywa się to schładzaniem.

Tak dziś miało być i tak też się stało.



W CIĄGU OSTATNICH DWÓCH TYGODNI...

W ciągu ostatnich dwóch tygodni miało miejsce kilka takich sytuacji, gdy jak dziś realizowałam założony plan i odczuwałam z tego powodu satysfakcję. Było 20-kilometrowe wybieganie w Kampinosie, było nocne bieganie po Lasku Bielańskim i oglądanie świetlików, był trening z Teamem ASA zakończony przebieżkami... Znacznie więcej było jednak takich sytuacji, gdy treningi przekładałam, odkładałam, w ostatniej chwili zmieniałam plany bądź w ogóle rezygnowałam z aktywności fizycznej. To już nawet nie była wielka improwizacja, lecz kompletny chaos. A w tle wciąż majaczyły wymówki. Bo przez kilka miesięcy borykałam się z kontuzją. Bo od początku grudnia do połowy listopada miałam pracę, która wykończyła mnie psychicznie i fizycznie, a do tego zabrała mnóstwo czasu potrzebnego na bieganie, regenerację i szykowanie dietetycznych posiłków. Bo przez to wszystko kilka dodatkowych kilogramów wpadło nie wiadomo kiedy. Bo przez to wszystko straciłam formę i cofnęłam się w rozwoju. Bo nie potrafię się zmobilizować, by wrócić do zeszłorocznego poziomu. Bo ci, którzy zaczęli biegać po mnie, biegają już szybciej i dalej niż ja. Bo nawet jak się ogarnę i pobiegam, to zaraz mnie coś boli albo mam rewolucję w żołądku. Bo nowa praca również okazała się daleka od ideału i przysporzyła nowych stresów. Bo przez te stresy straciłam wiarę w siebie i zdolność odczuwania satysfakcji. Bo poczułam się bezużyteczna i niepotrzebna. Bo radość życia gdzieś uleciała. Bo jestem stara, gruba, brzydka i do niczego się nie nadaję. Bo już nigdy niczego nie osiągnę: ani w bieganiu, ani w żadnej innej dziedzinie. Bo kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej. Bo ucieczka w sen często wydaje się lepszym lekarstwem na to wszystko niż poranne bieganie. Bo... "Bo" znalazłoby się jeszcze wiele, ale diagnoza jest tylko jedna. Straciłam motywację.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni miało też miejsce zupełnie inne zdarzenie. Skończyłam bardzo grube (ponad 1000 duuużych stron drobnym drukiem) tomisko zawierające wszystkie przygody Sherlocka Holmesa. I gdy tak zastanawiałam się, za jaką lekturę zabrać się teraz, przypomniałam sobie, że rok temu wygrałam w konkursie książkę Jeffa Gallowaya "Trening mentalny biegacza. Jak utrzymać motywację". Wówczas bez zastanowienia odłożyłam ją na półkę. Bo byłam na fali wznoszącej. Bo systematycznie poprawiałam wyniki. Bo zaliczałam kolejne maratony. Bo zdobyłam Koronę Maratonów Polskich. Bo niespodziewanie stanęłam parę razy na podium. Bo zostałam Ambasadorką Festiwalu Biegowego. Bo sądziłam, że mnie ten problem nie dotyczy i nigdy dotyczyć nie będzie. Bo... "Bo" znalazłoby się jeszcze wiele, ale diagnoza jest tylko jedna. Straconą motywację wypadałoby odnaleźć.

Zaledwie połowa sportowego sukcesu zależy od Twoich mięśni i doskonale opanowanej techniki. Najlepsze rezultaty osiąga się dzięki odpowiedniemu nastawieniu psychicznemu. Możesz, jak najlepsi sportowcy, skorzystać z usług psychologa sportu; jeśli jednak nie stać Cię na taki wydatek, posłuchaj rad doświadczonego biegacza.
Jesteś w stanie samodzielnie wyćwiczyć swoją motywację i umocnić determinację w dążeniu do celu, by biegać coraz dalej i coraz szybciej. W tej książce Jeff Galloway prezentuje zestaw metod treningowych, dzięki którym Twoje ciało, umysł i duch stworzą jedną, silną drużyną. Omawia również każdy aspekt kryzysu motywacji wraz ze sprawdzonymi metodami przezwyciężania trudności.

Tyle mówi notka z okładki, a wewnątrz... Jestem dopiero na 62. stronie i obawiam się, że ciężko mi będzie przebrnąć przez ten psychologiczno-poradnikowy styl i żargon rodem z filozofii pozytywnego myślenia. Śmieszą mnie te wszystkie wizualizacje, magiczne słowa, mantry typu "dam radę", "to mój dzień", "pędzę jak wiatr", techniki przeprogramowania podświadomej części mózgu, tak by skupiała się na realizacji kolejnych kroków, zamiast reagować na stres lub presję odruchami osłabiającymi motywację. Ale z kilkoma rzeczami nie wypada mi się nie zgodzić: bezwzględnie muszę poradzić sobie ze stresem, stworzyć jakiś plan, którego będę się trzymać, skończyć z wymówkami i... wymazać ze słownika wyraz "bo". Bo... tfu-tfu... Po prostu... Nie chciałabym, by jakikolwiek wpis  na tym blogu nosił tytuł "w poszukiwaniu straconej motywacji". I już!

5 komentarzy:

  1. po przeczytaniu początku to znaczy dalszego początku o tym jak miało być i jak było, napiszę - brawo Ty! mimo tych wszystkich późniejszych "bo".
    bo... wcale nieprawda. zwłaszcza co do tego "stara, gruba i brzydka". mnie się podobasz :) zwłaszcza do tego "nic już więcej nie osiągnę, jestem niepotrzebna i bezużyteczna"- nie i koniec. nie wierzę w to i tak nie jest. zwłaszcza do innych "bo".
    z drugiej strony rozumiem je. bo i mnie takie czasem dopadają. może nie wszystkie na raz, ale jednak.
    motywacja i cele to bardzo ważna rzecz. koniecznie muszą się odnaleźć.
    życzę rychłego pojawienia się w/w. i trzymam mocno kciuki za sukces.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, Marharetta.Chyba byłam ostatnio na zbyt długim zakręcie, a może nawet na różnego rodzaju serpentynach. Miotałam się, miałam problemy decyzyjne związane z życiem zawodowym, do tego dołożyło się widmo zbliżającej się czterdziestki itp. itd. Ale decyzje zostały już podjęte. Czeka mnie nudna, średnio płatna praca, ale w zamian za to liczę na stabilizację i możliwość prowadzenia życia prywatnego. Może przy regularnym, w miarę spokojnym życiu skończą się problemy z motywacją. Przynajmniej tą do biegania :)

      Usuń
    2. dopada Cię kryzys 40-stki? gdybyś o tym nie wspomniała, to nie wzięłabym tego pod uwagę i nawet w to nie uwierzyła (no ale zobaczę jak ja będę reagowała, kiedy i ona się do mnie zbliży)
      nudna praca może wcale się taka nie okazać, a gdyby tak, to myślę, ze jeśli dzięki niej odzyskasz spokój, stabilizację, motywację do biegania i prowadzenie życia towarzyskiego, to i tak warto ją taką mieć.
      ps. przebiegnięcie 24 km mogłoby mi zaszkodzić ;)) tego po prostu nie jestem w stanie sobie wyobrazić. więc póki co bieganie zostawię Tobie, a ja sobie będę popylała "spacerowo" :)

      Usuń
  2. ojojoj, ktoś tu wygląda, jakby potrzebował porządnego urlopu! Bo to nie chodzi tylko o bieganie, prawda?
    Życzę ci szybkiego powrotu wiary w siebie i satysfakcji z tego, co się udaje! bo (ach, to bo!) ja w ciebie wierzę i wierzę w to, że jesteś świetną babką! i na pewno jest nas takich osób dużo ,co w ciebie mocno wierzą:)
    co do tej książki... też ją kiedyś czytałam i przeżyłam lekkie rozczarowanie. nie wiem czego się spodziewałam, ale jest jakaś taka niekonkretna. i faktycznie mantry, magiczne słowa, zwłaszcza opisane w taki sposób jak tam, mogą śmieszyć (chociaż w praktyce sama coś tam sobie w głowie zachęcającego czasem mówię jak mi ciężko;) ). w tym roku jestem bardziej cyniczna to pewnie jeszcze mniej by mi się podobała;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zdecydowanie nie chodzi tylko o bieganie. A właściwie ta presja i stres w życiu niebiegowym przekłada się (tu nie wypada mi się nie zgodzić z Gallowayem) na brak motywacji w życiu biegowym.Wiesz, wtedy łatwiej o wymówki i te wszystkie "bo". Na szczęście wszystko się już zaczyna stabilizować, a i widmo kilku dni wakacji się pojawiło :)

      Dzięki wielkie za tę wiarę. Najzabawniejsze jest to, że inni wierzą we mnie bardziej niż ja sama. Albo nieźle umiem stwarzać pozory i wszyscy dają się nabrać albo to jednak ja jestem zbyt krytyczna wobec siebie.

      Usuń