rozdział pierwszy: tydzień z komunikacją miejską
Osobom, które nie mieszkają w Warszawie, niewiele to powie, ale... Osiedle Tarchomin, na którym mieszkam, i Centrum Handlowe Promenada, w którym pracuję, leżą po jednej stronie Wisły. Co więcej... Drogę z domu do pracy (jak również powrotną) mogę pokonać jednym autobusem - jeżdżącym co 10 minut 509. Zajmuje mi to wraz z dojściem jednym i dość długim dojściem drugim około godziny. Tymczasem...
Pewien dojazd piątkowy:
Mija godzina, o której powinien zjawić się mój autobus, a autobusu nie ma.
Mija 10 minut - autobusu nie ma.
Mija kolejne 10 minut - dzwonię do koleżanki z pracy, że jest pewien problem...
Mijają ze 3 minuty - uff, nie spóźnię się do pracy tak dużo.
Pewien dojazd sobotni:
Mija godzina, o której powinien zjawić się mój autobus, a on... się zjawia.
Tego dnia postanawiam odpuścić sobie dość długie dojście drugie. Wysiadam więc na przystanku z tzw. dogodną przesiadką.
Ledwo wysiadam, a na przystanek podjeżdża autobus linii pięćset-coś-tam.
Jadąc nim rozmyślam o tym, że w weekendy to się tak fajnie jeździ: nie ma korków i środki komunikacji miejskiej się nie spóźniają...
Z tego zamyślenia wytrąca mnie niepokojący widok za oknem.
O żesz... Dzwonię do koleżanki z pracy, że jest pewien problem. Wsiadłam do niewłaściwego autobusu.
Na najbliższym przystanku wysiadam. Wsiadam w cokolwiek. Byle do przodu. Potem wysiadam. Parę przystanków przemierzam na piechotę. Byle do przodu. Wsiadam w kolejny autobus. Byle do przodu. I jeszcze jeden. Jestem na miejscu. Uff... I wcale nie spóźniam się tak dużo.
Pewien deszczowy dojazd poniedziałkowy:
Mija godzina, o której powinien zjawić się mój autobus, a autobusu nie ma.
Mija 10 minut - autobusu nie ma.
Mija kolejne 10 minut - autobusu nadal nie ma.
Zaniepokojona dopytuję ludzi na przystanku, kiedy było ostatnie 509. Dowiaduję się, że w sumie ostatnie pojechało jakieś 50 minut temu.
Zrezygnowana wsiadam w cokolwiek. Byle do przodu. Potem wysiadam. Przesiadam się w cokolwiek. Byle do przodu. I jeszcze jedna przesiadka. Byle do przodu. Potem wysiadam. Parę przystanków przemierzam na piechotę. Byle do przodu. Wsiadam w kolejny autobus. Jestem na miejscu. Uff... Jak na całokształt twórczości wcale nie spóźniam się tak dużo.
Pewien dojazd wtorkowy:
Bezpośredni dojazd autobusem linii 509 bez przekraczania Wisły zastępuję dojazdem trzema środkami komunikacji naokoło.
Najpierw wsiadam w tramwaj, przejeżdżam przez Most Północny na lewy brzeg Wisły i wysiadam na stacji metra Młociny.
Potem wsiadam w metro i jadę do Centrum, gdzie będę jeszcze musiała przesiąść się w autobus, który z powrotem przerzuci mnie na prawy brzeg Wisły.
Po drodze myślę, że wszystko nieźle się układa i - paradoksalnie - trzema środkami komunikacji naokoło do pracy dojadę chyba szybciej niż jednym bezpośrednio.
Potem... O cholera... z tego wszystkiego przejechałam swoją stację.
Ten błąd udaje się jednak całkiem sprawnie nadrobić. Do pracy docieram punktualnie.
Pewien dojazd środowy:
Najpierw wsiadam w tramwaj, przejeżdżam przez Most Północny na lewy brzeg Wisły i wysiadam na stacji metra Młociny.
Potem wsiadam w metro i jadę do Centrum.
Szybko docieram na przystanek autobusowy i z zadowoleniem obserwuję, że mój autobus podjeżdża tak punktualnie, że bardziej punktualnie już by nie mógł.
- Przykro mi, dalej nie jedziemy! - gdy drzwi się otwierają, słyszę głos kierowcy. - Właśnie wjechał w nas samochód i nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki nie spiszę orzeczenia.
O żesz... dzwonię do Pitera i ulewa mi się.
Pewien dojazd czwartkowy:
Najpierw wsiadam w tramwaj, przejeżdżam przez Most Północny na lewy brzeg Wisły i wysiadam na stacji metra Młociny.
Potem wsiadam w metro i jadę do Centrum.
Na końcu wsiadam w autobus, który z powrotem przerzuca mnie na prawy brzeg Wisły.
- Co to ma być? - na jednym z przystanków wsiada zakapturzony chłopak i wykrzykuje do kierowcy. - Gdzie są te wszystkie autobusy? Czekam już od 20 minut!
Panowie sobie coś tam wyjaśniają, ludzie się przysłuchują.
- A ty co się tak gapisz? - zakapturzony chłopak przechodząc na koniec autobusu zwraca się do pewnej dziewczyny. - Wrażeń szukasz?
Aż do samiuśkiej Promenady gapię się na zakapturzonego chłopaka. Tak, szukam wrażeń. Mam nadzieję, że chłopak na mnie naskoczy, a ja będę miała pretekst, by wylać na niego wszystkie swoje "komunikacyjne" frustracje. Chłopak jednak pod wpływem mojego powłóczystego spojrzenia czuje się bardziej zmieszany niż sprowokowany.
I w ten oto sposób docieram do pracy. Bezkonfliktowo. I punktualnie.
Bardzo konkretny niedzielny dojazd mógłby wyglądać tak:
zrobione w autobusie linii 509 |
Na szczęście tego dnia dzięki koleżance, która zgodziła się na pewne roszady w grafiku, zamiast pomstować na objazdy w czasie podróży do pracy postanowiłam zasilić tłum maratończyków.
A tak na serio... Fakt, że w tym roku nie ukończyłam żadnego maratonu, zmiana trasy i zapowiedź, że po raz ostatni meta znajdować się będzie na płycie Stadionu Narodowego, nie były bez znaczenia.
rozdział drugi: branża filmowa
Jakiś tydzień temu otrzymałam telefon.
- Cześć. Mówi... - w słuchawce usłyszałam imię i nazwisko dziewczyny, która w filmie pełni tę samą funkcję, którą pełniłam niegdyś ja. Znałyśmy się ze słyszenia, jedna o drugiej dużo wiedziała, ale face to face nie spotkałyśmy się nigdy. - Mam do ciebie pewną sprawę... - dziewczyna mówiła dalej. I gdy spodziewałam się usłyszeć prośbę o jakieś zastępstwo na planie zdjęciowym i planowałam odpowiedzieć, że ja już nie pracuję w branży... - Ja też biegam - dowiedziałam się i zasypana zostałam pytaniami związanymi z ewentualnym debiutem maratońskim.
Pogadałyśmy trochę z Beatą o bieganiu. Pogadałyśmy też trochę o branży filmowej. O tym, że nie jest w niej różowo, dlatego z niej odeszłam i o tym, że nie jest w niej różowo, a mimo to Beata w niej pracuje...
Dokładnie tydzień temu miało miejsce rozdanie nagród na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Mieszane miałam uczucia, gdy oglądałam tę galę w TV. Z jednej strony poczułam smutek - ze względu na samobójczą śmierć 42-letniego reżysera Marcina Wrony, o której tego dnia dowiedział się cały filmowy świat. Z drugiej strony poczułam radość - bo tak wielu moich znajomych zostało nagrodzonych. Z trzeciej strony poczułam tęsknotę - za tymi wszystkimi osobami, które siedziały w jury i w publiczności, i za ich odjechanymi pomysłami. A z czwartej strony (czyli tej, po której znajduje się pewna część ciała na cztery litery) poczułam ból. Odnawiający się ból lewego pośladka.
Cóż... Do swojego startu w Maratonie Warszawskim nie jestem aż tak przekonana jak do startu Beaty.
rozdział trzeci: przygotowania w ostatnim tygodniu przed startem
- Dzień dobry, czy w środę lub czwartek mogłaby mnie pani zapisać na pedicure?
- Mogę w środę. Na przykład na 13.00.
- Niech będzie. A ma pani czarny lakier do paznokci?
Te przygotowanie były naprawdę bardzo męczące. Bo spróbujcie wysiedzieć na dupie (i to bolącej) 1,5 godziny...
rozdział czwarty: dzień przed
Dopytywała mnie niedawno instruktorka po fitnessie, po co ja biegnę ten maraton. Bo to przecież nie jest takie zdrowe i bezpieczne.
Temat maratonu przewijał się też ostatnio dość często na forum blogaczy. Napisałam tam w związku z pewną wymianą zdań następujące słowa: "Na szczęście zrezygnować z maratonu (w przeciwieństwie do zapisywania się) można w każdej chwili". Na chwilę obecną nie wykluczam, że zrezygnuję z niego jutro podczas biegu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz