poniedziałek, 28 września 2015

naprzeciw tym, którzy w ciebie zwątpili

PROLOG

Jakieś 1,5 miesiąca przed 37. PZU Maratonem Warszawskim podjęłam decyzję o starcie. Nie czułam się specjalnie na siłach i od dawna pogodzona byłam z faktem, że formy w tym sezonie nie dogonię. Ale...Obiecałam sobie kiedyś chociaż jeden królewski dystans rocznie i wiedziałam, że na nic innego niż Warszawa nie mogę sobie w tym roku pozwolić. Do tego... zmieniona trasa zapowiadała się obiecująco, Team ASA - Biegiem po Zdowie pokrywał koszty i zgodnie z zapowiedzią organizatora meta maratonu po raz ostatni znajdowała się na płycie Stadionu Narodowego. Zresztą... o tym już wiecie.

Ostatni tydzień przed startem to przede wszystkim próba odpoczynku. Po Krynicy bowiem zaczęły mi się odzywać stare przypadłości, a i jakieś nowe się pojawiły. Kompletnie odpuściłam bieganie, a postawiłam na ćwiczenia wzmacniająco-rozciągające w fitness klubie. Miały być dwie godziny BODYBALANCE, ale... Niestety przez awarię w pracy z jednych zajęć musiałam zrezygnować. Dobrze chociaż, że akcja PEDICURE wypadła pomyślnie. Zresztą... o tym już wiecie.

Prawie cały dzień przed startem spędziłam w pracy. Po powrocie wzięłam się za pisanie. W trakcie przygotowywania poprzedniego wpisu wpadła do mnie Ewa. Rozbroiła mnie. Koniecznie chciała pożyczyć czarną koszulkę, bo - jak twierdziła - żaden z jej T-shirtów nie pasował do spodenek. Koszulka z 35. Maratonu Warszawskiego - odpadła. Za krótka. Mój ulubiony grafitowy Asics - też. Turkusowe lamówki nie pasowały do pomarańczowych wstawek. Rzutem na taśmę zwyciężyła wyjęta z brudów koszulka z Biegu Powstania Warszawskiego. Ot zwyczajna taka. Lekko przepocona. I bez płaskich szwów.


27.09.2015

O 6.00 dzwoni budzik. Wstając cały czas włączony mam tryb REZYGNACJA, o którym pisałam poprzednio. Niemniej... jak automat robię bułkę z dżemem i kawę, biorę prysznic, zaczynam się pakować... To zabawne... Dwa lata temu przygotowałabym wszystko dzień wcześniej. Ten etap dawno mam już jednak za sobą.

O 7.29 wsiadam do autobusu, gdzie czeka już na mnie maratońska grupa z Tarchomina. Rozmowy jak rozmowy. Żarty i żarciki przeplatają się z mniej radosnymi tematami. Kontuzje, złamania zmęczeniowe, znajomi biegacze, którzy być może będą musieli skończyć z bieganiem, przesadzone treningi, starość-nie-radość... "No nie można trenować jak nastolatek, gdy się ma 40 lat" - jak zwykle mądrze konkluduje Zbyszek Mamla.

Po 8.00 docieramy do strefy depozytowej, gdzie natychmiast, zgodnie z umową, wykonuję telefon do Emilki.
- Emilka już wyszła i zostawiła telefon - po drugiej stronie słyszę głos cioci.
- Co? Przecież się umawiałyśmy... - wściekam się jak zwykle na jej gapiostwo, a zarazem wiem, że po wszystkim trochę z niej sobie pożartuję, trochę pomarudzę, a potem uściskam ją jak siostrę.

O 8.30 wykonujemy grupowe zdjęcie


i powoli, mając jeszcze w perspektywie wizytę w TOI TOIu, udajemy się na start.
Jesteśmy już w korytarzu, który prowadzi nas na zewnątrz, gdy odbieram telefon od brata.
- Gdzie jesteś?
- Idę w kierunku światła.
Po kilku słowach okazuje się, że z bratem, jak to często się zdarza, złapaliśmy telepatyczny synchron. Marcin idzie parę metrów przede mną.

W kolejce do TOI TOIa brat opowiada o swoim paluszku złamanym podczas Biegu 7 Dolin. A konkretnie o wizycie kontrolnej u pani doktor.
- Będzie trzeba ponosić jeszcze ten opatrunek 2 tygodnie - powiedziała pani doktor, a brat przy okazji postanowił przyznać się, że pobolewa go kolano.
- Czy mógłby pan opowiedzieć coś o swoim trybie życia? - pani doktor rozpoczęła wywiad.
- Biegam - odpowiedział Marcin i w sumie nawet nie wiem, czy zdążył się pochwalić swoimi ultramaratonami, bo...
- Ile ma pan lat? - dopytywała pani doktor.
- 43.
- A nie myślał pan o innym sporcie? Na przykład o pływaniu?
Okazało się, że brat nie myślał, a kilka dni później - że uprzedzę fakty - poprawił swój wynik na królewskim dystansie podczas 37. PZU Maratonu Warszawskiego.

Tuż przed 9.00 lądujemy przy zającach na 04:30. Wcale nie jestem przekonana, czy to jest czas, na który chcę biec, ale... Jednym z pacemakerów jest nasz kolega - Paweł Potempski - i wypadałoby się przywitać. Po wspólnej focie Marcin oddala się do strefy na 03:45. Ja, Ewa i Łukasz ruszamy razem.


Po pierwszym kilometrze odłączamy się od grupy na 04:30 i mkniemy do przodu.
- Nie tak szybko! Oszczędzaj siły na potem! - ostrzega Łukasz, który zadeklarował się prowadzić Ewę w jej maratońskim debiucie.
- Biegnij tak, jak czujesz - mówię ja.  - W moim przypadku oszczędzanie się na początku nigdy nie pomogło.
- Łukasz, ale ja strasznie się męczę, gdy zmuszam się do zwalniania - Ewa dalej mknie do przodu. Po kilku kilometrach za nami zostaje grupa na 04:20.

Od samego początku wiedziałam, że wolałabym biec sama. Z biegania w towarzystwie wyrosłam już dawno temu. Bo nic nie spala mnie bardziej niż dostosowywanie się do cudzego tempa. Bo nic nie spala mnie bardziej niż świadomość, że ktoś przeze mnie zwalnia. W okolicach 9. kilometra Ewa i Łukasz coraz częściej muszą się oglądać w poszukiwaniu mojej osoby. Potem Ewa odkrywa inny sposób. Żeby nie machać za bardzo głową, sprawdza, czy widać mój cień.

Po 10. kilometrze znajduję wreszcie dogodny moment, by zgubić się w tłumie. Wiem, że Ewa jest w lepszej dyspozycji niż ja i do tego ma świetnego zająca. A właściwie - towarzysza, który niekoniecznie dyktował będzie tempo, lecz raczej dostosuje się do niej i po prostu ją wesprze. Wiem, że razem sobie świetnie poradzą, a ja... odkąd przestanę być dla nich balastem, zaznam tego, co jest dla mnie kwintesencją maratonu. Samotnej walki samej ze sobą połączonej z koniecznością znalezienia motywacji wewnątrz siebie, a nie na zewnątrz.

Około 12. kilometra zaczynam myśleć o zejściu z trasy. Odzywa się pośladek, coś bulgocze w żołądku, czuję ucisk w pęcherzu. Bez głębszego sensu powłóczę nogami aż do Ludnej, gdzie dojrzewam do wizyty w TOI TOIu. Nie wiem, czy to pomógł pitstop, czy żel, który wzięłam na 13. kilometrze, ale potem zaczyna mi się biec świetnie. Nie wykańcza mnie wiatr, nie wykańcza długa prosta nad Wisłą (19-29 km), nie wykańcza podbieg ulicą Sanguszki (na 34. kilometrze)...

Poważny kryzys przychodzi na Moście Gdańskim (około 36. kilometra). Nogi miałyby ochotę na Rondzie Starzyńskiego skręcić w prawo i pobiec ulicą Jagiellońską prosto do Stadionu Narodowego, a tu trzeba jeszcze kluczyć po ulicach Pragi przez 6 kilometrów. Do tego... W ciągu tych 6 kilometrów wyprzedza mnie coraz więcej osób (m.in. grupa na 04:30), ja zaś, ledwo przebierając nogami, wyprzedzam tylko tych, którzy maszerują.
- Byle nie przejść do marszu, byle nie przejść do marszu - myślę.

Około 800 metrów przed metą niespodziewanie słyszę głos Pitera. I tu taka refleksja. Na ścianie w tunelu nad Wisłą wyświetlały się różne hasła motywacyjne. Jedno z nich utkwiło mi w pamięci do teraz. "Naprzeciw tym, którzy w ciebie zwątpili". Cóż... Wielu znajomych kibicowało mi i dodawało otuchy na trasie, blisko mety czekał przepełniony wiarą we mnie mąż. Nikt z nich z pewnością we mnie nie wątpił. Jedyną wątpiącą we mnie osobą podczas tego maratonu byłam ja sama.

Po 42,195. kilometrze, czyli tuż za linią mety wpadam na Agnieszkę Żuraniewską. Trochę mnie to dziwi, bo dzielą mnie do niej lata świetlne i wedle moich obliczeń już dawno powinno jej tam nie być.
- Właśnie pobiegłam swój najgorszy maraton - oznajmia Agnieszka. - Zrobiłam antyżyciówkę.



EPILOG

Nie tak dawno ucięłyśmy sobie z Agnieszką pogawędkę o tym, jak ciężko jest wrócić do biegania po przerwie wynikającej z choroby, kontuzji czy banalnego zapracowania. Jak nieprzyjemnie jest obserwować, że w tym czasie inni zrobili postępy, a my cofnęliśmy się w rozwoju. Jak frustrujący jest fakt, że nie można się w żaden sposób zbliżyć do wyników, jakie przed przerwą osiągało się bez problemu. Jak coraz częściej przestaje się widzieć sens tego, co się robi. Nie jest sztuką biegać, gdy się jest na fali wznoszącej i wszystko idzie jak z nut. Sztuką jest biegać, gdy nic nie idzie po naszej myśli. Sztuką jest biegać naprzeciw własnemu zwątpieniu.

6 komentarzy:

  1. widzę, ze Tobie wena piśmienna zaczęła dopisywać :))
    kiedy przewinął mi się gdzieś w mediach temat PZU Maratonu, pomyślałam o Tobie, to znaczy zastawiałam się czy kryzys biegowy już minął (bo, ze pobiegniesz jakoś byłam pewna) a teraz przeczytałam, ze mimo zwątpienia w siebie (które jest do dupy, bo kładzie na łopatki wszystkie możliwe rzeczy do osiągnięcia) się udało dobiec do końca.
    poczytałam też o perypetiach komunikacyjnych. ja najpewniej po drugim razie miałabym bardziej zaawansowaną kurwicę. (bo jak wiesz punktualność to moja obsesja). dobrze, ze do roboty mam niedaleko (z buta około 40 minut w jedną stronę), bo u nas też lubią jeździć autobusy i tramwaje widmo, to znaczy nie przyjeżdżać wcale albo jak im się podoba :) zwłaszcza kiedy trwają niekończące się wykopki, to znaczy remonty dróg, rond i torowisk.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do pisania... Z weną do pisania jest tak samo jak z weną do biegania. Jak przychodzi niemoc i poczucie bezsensowności, to ciężko jest klepać palcami po klawiaturze. Próbujesz coś poskładać do kupy, a wychodzi do dupy. Patrzysz, że innym idzie gładko, a Tobie nie i się zwyczajnie zniechęcasz. No ale czasem trzeba się zawziąć, napisać cokolwiek i spróbować dobrnąć do końca - nawet jeśli nie wyjdzie tak dobrze, jak kiedyś wychodziło.
      Co do PZU Maratonu... A co powiesz na PZU Półmaraton Królewski w Krakowie? Czy myślisz o mnie w tym kontekście? :)

      Usuń
    2. przyznam, ze nie myślałam o Tobie w kontekście PZU Półmaratonu Królewskiego, bo nawet nie wiedziałam, ze coś takiego jest. sprawdziłam sobie teraz jednak co to i kiedy...
      niestety :( w półmaratonowy weekend nie będzie mnie w Krakowie :(
      buuuu.

      Usuń
  2. Tak, to jest dopiero siła, wracać do biegania po różnych nieoczekiwanych przerwach. Wielki szacunek dla Ciebie nie tylko za walkę na dystansie ale i za dystans do samej siebie :-) Gratulacje! I I trzymam kciuki za ciąg dalszy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Dystans do siebie jest ważny, żeby się zmierzyć z królewskim dystansem, gdy się nie jest w formie. Cóż... Pośladek pobolewa, ale... za to w głowie kilka rzeczy mi się naprostowało.

      Usuń
  3. W punkt! Co do epilogu, to właśnie dokonałaś tej sztuki - dociągnęłaś temat do końca i nie poddałaś się mimo przeciwności i zwątpienia. Czapka z głowy za to :) A tak z ciekawości bo też mam "dupny" problem, jakoś ci zdiagnozowali ten bolący pośladek i czy ci się popraiwa na skutek fizjo/czwiczeń/etc. czy ciągle tak samo. Aha, od kilku dni jestem w trakcie konstruowania posta który nawiązuje do drugiego zdania twojego epilogu bo mam podobne przemyslenia :)

    OdpowiedzUsuń