piątek, 29 czerwca 2018

trzy żywioły

foto by Chcę To Przeżyć - Katalog Marzeń
No więc jak to leciało w tym mailu?
- "Drogi Marzycielu, gratulujemy!"
- Dziękuję bardzo 😍😍😍
- "Jesteś w II. etapie akcji 
#ChcęToPrzeżyć !"
- Oł jeee... 🤩🤩🤩
- "Twoja relacja była świetna..."
- No wiadomix 🤣🤣🤣
- "Nie wyobrażamy sobie II. etapu bez Ciebie!"
- Szczerze? Też sobie tego nie wyobrażałam 😁😁😁
- "Czas wybrać atrakcję na stronie
www.chcetoprzezyc.pl i umówić się na realizację marzenia."
- Yyy... 🤔🤔🤔
I tu moja elokwencja się kończy. 
Katalog MarzeńAgnieszka SzafrankowskaChcę To Przeżyć - Katalog Marzeń - co wybrać? Jak żyć?
#osiołkowiwżłobydano

Taki oto nius otrzymałam na moją skrzynkę mailową w poniedziałek po pracy. I chociaż w moich reakcjach znalazło się za mało wszelkiego rodzaju "jupi!!!", "super!!!, "zajebiście!!!", "hurrra!!!, "yes, yes, yes!!!", to - musicie mi uwierzyć na słowo - informacja ta była dla mnie najjaśniejszym promykiem tego dnia. Jedyne, o czym myślałam, wracając do domu tramwajem, to: co tu przeżyć, jaką wybrać atrakcję? Żywiołem, jaki reprezentuję jako zodiakalny bliźniak, jest powietrze. Nic dziwnego więc, że w pierwszej chwili pomyślałam o tunelu aerodynamicznym, locie widokowym nad Warszawą czy locie paralotnią. Niestety... Gdy przyszło do wyboru marzenia, okazało się, że nie tylko ja chciałabym tego najbardziej. Miejsca na te atrakcje rozeszły się jak świeże bułeczki. Zresztą... Może to i lepiej... W końcu moim pomysłem na projekt Chcę To Przeżyć było testowanie niemarzeń (patrz 
testerka niemarzeń). Z powietrza więc zeszłam szybko na ziemię. Tutaj moją uwagę przykuły dwie propozycje. 

Sprawdź się w ekstremalnie trudnych warunkach z dala od cywilizacji. Szkolenie survivalowe nauczy Cię jak przetrwać w każdych warunkach. Nauczysz się m.in: czym jest sygnalizacja alarmowa, jak wzywać pomoc, jak wykorzystać do tego słońce i heliograf, jak to zrobić w nocy, jak przygotować ognisko sygnalizacyjne, a także tajniki nawigacji za pomocą przedmiotów terenowych oraz busoli i kompasu. Nauczymy Cię wyznaczać azymuty i odnajdywać drogę praktycznie w każdych kierunkach. Następnie zdobędziesz wiedzę jak filtrować i oczyszczać wodę z każdego naturalnego źródła. Na koniec czeka Cię ostateczny sprawdzian nabytych umiejętności. Przełamuj bariery i nabywaj cennych umiejętności! - przekonywał opis KURSU PRZETRWANIA.
Albo: 
Marzy Ci się wycieczka na Safari? Możesz to przeżyć również w Polsce! W województwie mazowieckim oraz warmińsko mazurskim istnieje kilka unikalnych lokalizacji, gdzie przeżyjesz prawdziwą przygodę życia. Podczas zajęć staniesz oko w oko z dziką zwierzyną! Posłuchasz, jak ryczy byk jelenia, zobaczysz, jak w pobliży skrada się lis… a nawet wilk! Wszystko będziesz mógł uwiecznić na zdjęciach – Twoi znajomi będą zaskoczeni, gdy zobaczą, jak blisko zbliżyłeś się do rzadkich, dzikich okazów. Dodatkowo poznasz metody kamuflażu, bezszelestnego podchodzenia do zwierzyny i porozumiewania się bez słów - zachęcał opis BEZKRWAWYCH ŁOWÓW.

Cóż... jako klasyczny mieszczuch mogłabym sobie teraz zanucić: 
jestem z miasta, to widać, jestem z miasta, to słychać, jestem z miasta, to widać słychać i czuć... Bardzo lubię rozkoszować się naturą, ale aż takie zbliżenie z Matką Ziemią nigdy nie należało do moich marzeń. A zatem... do przetestowania nadawałoby się idealnie. Niestety... Zarówno jedna, jak i druga (nie)przyjemność zajmuje dwa dni, a ja... tak przyziemnie, w lipcu do dyspozycji nie mam ani jednego całego weekendu.

Skoro nie powietrze i nie ziemia, pozostała mi woda. Mąż mi świadkiem, że stosunek do tego żywiołu mam mocno ambiwalentny. Owszem, widok oceanów, mórz, jezior czy rzek działa na mnie niezwykle kojąco. Lubię spływy kajakowe, lubię raftingi, lubię się pluskać, lubię pływać, lubię podróże promami i statkami, świetnie się nawet czuję rzucona na głęboką wodę. Ku zdumieniu Pitera nigdy nie bałam się wyskoczyć z łodzi czy jachtu na środku morza lub jeziora, z dala od brzegu, bez gruntu pod nogami, ale jednocześnie: podczas wakacyjnego kursu nurkowania, gdy (tuż przy brzegu) musiałam włożyć głowę pod wodę i nauczyć się oddychać bez użycia nosa, dostałam ataku paniki. Ba, nawet jeszcze całkiem niedawno na krytym basenie nie miałam odwagi pływać z zanurzoną głową. Opanowanie tej sztuki zmusiło mnie do pokonania różnych obaw i zajęło mi naprawdę wiele lat. Teraz już nie mam z tym problemu, ale pamiętając, że jako kilkuletnia dziewczynka topiłam się uniesiona przez silny rzeczny prąd, przed wodą wciąż odczuwam respekt.

"Poznaj FLYBOARD® - adrenalina na wodzie" - tak nazywa się pakiet, na realizację którego ostatecznie się zdecydowałam. O czymś takim nie marzyłam nigdy. Nie tylko ze względu na swoje mniejsze lub większe traumy i lęki. Przede wszystkim dlatego, że o istnieniu czegoś takiego nie miałam zielonego pojęcia.



foto by Flyboard Polska
Jak donoszą internety, Flyboard to urządzenie służące do uprawiania ekstremalnych sportów wodnych, opatentowane w 2011 roku przez Franky'ego Zapatę - wielokrotnego  mistrza świata w pływaniu na skuterach wodnych i założyciela przedsiębiorstwa Zapata Racing. Flyboard to rodzaj deski zasilanej strumieniami wody. Sercem urządzenia jest turbina skutera wodnego o mocy minimalnej 100 KM, do którego jest przyłączony wąż o długości 18 m zasysający wodę. Dzięki tej technologii na urządzeniu można wzbić się nawet do 12 m nad taflę wody oraz wykonywaćróżnorodne, niezwykle widowiskowe akrobacje w wodzie i w powietrzu.

Gdy oglądam w necie różne zdjęcia i filmiki związane z Flyboardem, wielki zachwyt miesza się u mnie z delikatnym cykorem. Czy to jest bezpieczne? Czy nie jestem za stara? Czy nie jestem za ciężka? Czy moja umiejętność pływania jest wystarczająca? Jak powinien wyglądać trening przygotowawczy "na sucho", żeby mieć ze swojego pierwszego razu choć odrobin
ę przyjemności?

Odpowiedzi na część pytań już znalazłam:

1. O nasze bezpieczeństwo dba instruktor, który przez cały czas kontroluje lot i steruje tak, aby uniemożliwić kontakt uczestnika z zagrożeniem. Uff, ulga.
2. Ograniczeniem jest rozmiar stopy, nie wiek. Jeśli stopa uczestnika jest stabilnie wpięta w buty, to można latać. Z osobami powyżej 8. roku życia nie powinno być kłopotu. Uff, ulga.
3. Waga ma wpływ na maksymalne możliwości sprzętu, ale podobno osobie ważącej nawet 140 kg udało się wznieść na wysokość około 5 m. Uff, ulga. Z jednej strony, jest szansa, że przy mojej wadze się wzniosę, a z drugiej - z pewnością nie wylecę w kosmos.
4. Co do umiejętności pływania, czytałam, że bardziej przeszkadza niż pomaga w spokojnym ślizganiu się po wodzie. No cóż... Ja jak zwykle jestem gdzieś po środku.
5. W kwestii przygotowań zaś, to rzeczywiście musi być "na sucho".  Podczas korzystania z Flyboardu wymagana jest bezwzględna trzeźwość. I tu pojawia się pewien problem. Ja nie wiem, czy dam radę zrobić to na trzeźwo!!!






W każdym razie: voucher od Katalogu Marzeń już otrzymałam, termin we Flyboard Polska - zarezerwowałam. Gdyby ktoś chciał mnie wesprzeć, pokibicować mi czy choćby się ze mnie pośmiać - serdecznie zapraszam. 

dzień: 15.07.2018, niedziela
godzina: 13:00
miejsce realizacji: Flyboard Polska (Plaża HOTEL-u 500),
ul. Warszawska 31A, 05-130 Zegrze k/Warszawy

piątek, 15 czerwca 2018

góra prezentów

Czerwiec to spośród wszystkich dwunastu mój ulubiony miesiąc. To właśnie w tym miesiącu zaczyna się lato i sezon urlopowy. To właśnie w tym miesiącu wypadają moje dwa święta. To właśnie w tym miesiącu wydarza się dużo. Przeważnie dużo dobrego.

8. CZERWCA - URODZINY

Nie mam zwyczaju hucznego obchodzenia urodzin. Dla mnie to taki sam dzień jak każdy. Nie wyprawiam imprez, nie zapraszam krewnych ani znajomych, nie oczekuję od nikogo wypasionych prezentów. Właściwie to najchętniej uciekam z domu i kryję się gdzieś w cieniu, żeby nikomu nie udało się mnie znaleźć. Tak też się stało w piątek 8. czerwca, w dniu moich 42. urodzin. W pracy nie pisnęłam ani słówka, że obchodzę swoje doroczne święto, a po pracy zamiast grzecznie wracać do domu udałam się na trening na Solec 38. Tego dnia Adidas Runners ruszył z akcją RUN FOR THE OCEANS, która polega na tym, że za każdy kilometr przebiegnięty między 08.06 a 08.07 i zarejestrowany w aplikacji Runtastic Adidas przekaże 1$ na Parley Ocean Plastic Program.

zdjęcie z cyklu: liczą się ludzie i idea, a ja... jestem tylko cieniem...

W spokojnym (konwersacyjnym) tempie  i w miłym (konwersującym) towarzystwie wybiegałam: dla siebie 7 kilometrów, a dla oceanów - 7 dolarów. 
- Czy zostajesz na stretching? - zapytała mnie Iza, gdy przebierałam się w szatni.
- Nie - odpowiedziałam. Śpieszyłam się już do domu, gdzie zapewne mąż niecierpliwie czekał na mnie z kwiatkiem i schłodzonym radlerem.

W recepcji odwiesiłam kluczyk od szafki, rzuciłam szybkie "cześć", wyszłam na klatkę i...
- 100 lat, 100 lat... - jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłam "moją" Emilkę. Specjalnie dla mnie wraz synkami przyjechała do ARW z Tarchomina - z tortem, kwiatkami, prezentem i propozycją odwiezienia samochodem do domu. Przed niektórymi nie da się schować. Tak jak i nie da się uciec przed swoja metryką.

9. CZERWCA - DZIEŃ JAK CO DZIEŃ

"Hej, Paweł! Bardzo bym chciała pobiec w memoriale, ale 09.06. idę na 15 do pracy i muszę to jakoś logistycznie ogarnąć. Mam w związku z tym nieśmiałe pytanie: czy byłaby szansa na wzięcie po biegu prysznica? Może wtedy udałoby mi się coś pokombinować." - jakieś 2 tygodnie przed charytatywnym Memoriałem im. Zofii Morawskiej organizowanym przez Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach napisałam do Pawła Kacprzyka - prezesa Towarzystwa i organizatora biegu, a prywatnie kolegi z Biegam na Tarchominie. Od słowa do słowa... W dniu biegu tuż przed 11.00 wraz z liczną grupą przyjaciół stanęłam na linii startu.

Na zdjęciu liczna grupa BNT i przyjaciół. Brakuje tylko Pawła Kacprzyka, który zniknął, by pełnić rolę gospodarza biegu, i Pawła Kani, który zniknął gdzieś, lecz nie wiadomo, gdzie.
Jak co roku uczestnicy mieli do dyspozycji 90 minut i pętlę o długości 3,3 km, a cała rzecz polegała nie na tym, by pętlę przebiec jak najszybciej, lecz by w ciągu 90 minut pokonać ją jak najwięcej razy. 

Punkt 11.00 padł sygnał do startu. Ruszyliśmy przy bramie wjazdowej na teren Ośrodka. Nie licząc krótkich odcinków po nawierzchni utwardzonej, biegliśmy po leśnych drogach Puszczy Kampinoskiej wokół terenu Ośrodka. Pierwsze kółko to była rozgrzewka. Drugie przebiegało pod hasłem "mąż ciągnie żonę", a trzecie... Gdy ja nabrałam wiatru w żagle i na poważnie zaczęłam myśleć o czwartym okrążeniu, nieoczekiwanie osłabł Piter. No nie może tak być, żeby żona wyrywała się do przodu, więc zaczekałam na niego, chwyciłam za rękę i po ukończeniu trzeciego kółka wraz z nim przerwałam bieg.



Nowa czapeczka, nowy medal, stara ja ;)

Atmosfera i organizacja Memoriału jak zwykle były wspaniałe. Wspaniały był też prysznic, który mogłam wziąć na terenie Ośrodka. Dzięki uprzejmej pomocy organizatorów nie tylko sprytnie połączyłam udział w zawodach z pracą, ale i... poczułam się trochę jak VIP.

10. CZERWCA - IMIENINY

Po emocjonującej i pełnej wrażeń sobocie przyszedł czas na równie emocjonującą i pełną wrażeń niedzielę. 4.30 - pobudka i pakowanie, około 7.00 - spotkanie z Izą i Adamem (znajomymi z ARW) na Dworcu Centralnym, 7.20 - ruszyła maszyna po szynach ospale... A dokąd? Nad morze, gdzie wieczorem rozpocząć się miała wycieczka, o której z Piterem marzyliśmy już od dawna. Biegowy Potop Szwedzki. Nasz prom relacji Gdynia-Karlskrona wypływał dopiero o godzinie 21.00. Korzystając więc z dużej ilości wolnego czasu, z pociągu wysiedliśmy w Gdańsku. Tam rozdzieliliśmy się z Izą i Adamem i udaliśmy się na plażę w Jelitkowie, gdzie oprócz dawno niewidzianej kuzynki czekał na nas jeszcze dawniej niewidziany Bałtyk. Muszę przyznać, że przez te wszystkie wyjazdy w góry zupełnie zapomniałam, jak cudowne potrafi być nasze polskie morze. Ten widok i ta kąpiel... To chyba były moje najlepsze imieninowe prezenty.




O 16.00 na powrót dołączyliśmy do Izy i Adama. Zjedliśmy obiad, pospacerowaliśmy po starówce... Droga z Gdańska do Gdyni podniosła nam trochę ciśnienie, ale że wszystko zakończyło się happy endem, pominę ten wątek milczeniem.

Około 19.30 dotarliśmy z Piterem na terminal portowy, gdzie odebraliśmy pakiety startowe (oprócz zapowiedzianej dawki energii od Activlab znaleźliśmy w nim również całkiem fajną koszulkę), odprawiliśmy się szybko i sprawnie w specjalnym automacie i... rozpoczęliśmy najmniej lubiany przeze mnie fragment Biegowego Potopu - długotrwałe oczekiwanie, aż wpuszczą nas na prom.

O 21.00 nasze bagaże leżały już wreszcie w kajucie, a my z najwyższego pokładu obserwowaliśmy wypłynięcie z portu. Liczyliśmy na jakiś romantyczny zachód słońca, ale tego wieczoru chmury pokrzyżowały nam plany.

O 21.30 rozpoczęło się spotkanie organizacyjne, a następnie prelekcja pierwszego z zaproszonych na Potop gości specjalnych - Marty, autorki bloga Franca klepie asfalt. Marta sama przyznała, że jest stremowana, bo to jej pierwszy występ przed publicznością. No cóż...To było widać, słychać i czuć.

Po wszystkim w C-view Barze, w którym dotychczas sobie siedzieliśmy, rozpoczęła się dyskoteka. My jednak po dość męczącym dniu nie byliśmy nią zainteresowani. W ciemnej i delikatnie kołyszącej się kajucie bardzo szybko zapadliśmy w niczym niezmącony sen.

11. CZERWCA - DZIEŃ JAK CO DZIEŃ

Zgodnie z tradycją Steny Line pobudkę serwuje pasażerom Rod Stewart piosenką "Sailing". Kiedy o 7.30 w radiowęźle zabrzmiał ten utwór, my już od kilkunastu minut serwowaliśmy sobie śniadanko. Do dyspozycji mieliśmy... szwedzki stół, oczywiście. 



Punkt 9.00 przybiliśmy do portu w Karlskronie, skąd autokary zabrały nas do ośrodka biegowego - bardzo malowniczego rezerwatu Långasjönäs. Czekały tam na nas przepiękne widoki, czyściutkie jeziora, niezaśmiecone łąki i lasy, charakterystyczne dla tego rejonu granitowe skały i głazy narzutowe oraz trzy niezwykle urozmaicone i świetnie oznaczone trasy trailowe na 5, 10 i 15 km.



O godz. 11.00 padł sygnał do startu. Biegi na poszczególne dystanse ruszały w mniej więcej 15-minutowych odstępach. Iza i Adam wybrali najdłuższy dystans, ja i Piter zaś zdecydowaliśmy się na 10 km. Trasy tych dwóch dystansów różniły się niewiele, a my po biegu chcieliśmy mieć jeszcze czas na relaks i - przede wszystkim - na kąpiel w jeziorku. Pogoda podczas tej edycji Potopu wyjątkowo dopisała, a woda była naprawdę niesamowita.


Co do samego biegu zaś... Nie mam wielkich osiągnięć w biegach trailowych, ale tu mimo początkowych problemów z oddychaniem (ach te zatoki, ach ten nadmiar tlenu w powietrzu...) biegło mi się wyjątkowo dobrze. Podbiegi (a troszkę ich było) nie skłoniły mnie do marszu, a szyszki, kamienie i wystające korzenie nie spowolniły mnie na zbiegach. Ba, po stracie udało mi się wyprzedzić naprawdę sporo osób i jeszcze wystarczyło mi sił na szybszy finisz. W linkach pod zdjęciami można znaleźć bardzo fajne relacje i galerie z imprezy.

http://festiwalbiegow.pl/festiwal-biegowy/ruszyla-kwadrans-pozniej-ale-i-tak-wygrala-dominika-stelmach-gwiazda-biegowego#.WyOOKFUzapo

http://poradnikbiegacza.pl/2018/06/trailowa-przygoda-szwecji-biegowy-potop/
To jednak nie był jeszcze koniec atrakcji zaplanowanych przez organizatorów. Po powrocie na prom mieliśmy raptem półtorej godziny na obiad, prysznic i przebiórkę. Około 16.00 nasze autokary ruszyły na wycieczkę z przewodnikiem po Karlskronie. No cóż... Wycieczka oprócz kilku cennych informacji na temat miejscowości, możliwości zobaczenia kilku pięknych widoczków i zwiedzenia kilku pięknych miejsc przyniosła pewien niedosyt. Z okna autokaru widziałam jeszcze tyle rzeczy, które chciałoby się zobaczyć z bliska i zwiedzić na własnych nogach. Niespełna 2 godziny to stanowczo za mało, żeby poczuć klimat tej położonej na 33 wyspach miejscowości. Przydałby się choć jeszcze jeden dzień, by pobuszować tam na własną rękę.


O 19.30 nasz prom ruszył w stronę Polski. Zachodu znowu nie udało się zobaczyć. Zegarek pokazywał już 21.00, a słońce nadal nie chciało schować się za chmury. W sumie mogliśmy posiedzieć dłużej na Sun Decku, ale o 21.30 piętro niżej odbywało się spotkanie podsumowujące tę edycję Potopu. Najpierw oglądaliśmy zdjęcia i film, potem słuchaliśmy prelekcji drugiego gościa specjalnego. Dominika Stelmach - versatile runner (bo ona nim była) zaczęła swój wykład od stwierdzenia: "Jak trenować? Mądrze." No. Mówić też trzeba mądrze, a to akurat Dominice świetnie wychodzi. Podczas prelekcji przemawiało przez nią niesamowite doświadczenie i... opanowanie. Występu nie byli w stanie jej ukraść nawet dwaj mistrzowie drugiego planu, czyli jej dzieci.
Po wykładzie Dominiki nastąpiła ceremonia nagradzania najlepszych trójek wśród kobiet i mężczyzn na poszczególnych dystansach. I tu... jak dla mnie jedyny mały niesmaczek czerwcowego Biegowego Potopu. Niemal wszystkie ufundowane przez Sklep Biegacza nagrody przypadły w udziale Dominice (czyli gościowi specjalnemu) i... drużynie Sklepu Biegacza.


12. CZERWCA - DZIEŃ JAK CO DZIEŃ

O 7.30 przybiliśmy do portu w Gdyni. Do odjazdu pociągu mieliśmy jeszcze około 6 godzin. Zjedliśmy więc pyszne śniadanie, pospacerowaliśmy plażą i promenadą, zrobiliśmy sesję zdjęciową mewie... Do domu wróciłam z przeświadczeniem, że codziennie los daje nam tyle okazji, by świętować. Cudowne miejsca, życzliwi ludzie, wspaniałe inicjatywy... Wcale nie trzeba czekać do dnia swoich urodzin czy imienin, by za rogiem znaleźć całą górę prezentów.



PS. Gdyby ktoś poczuł się zachęcony do wzięcia udziału w Biegowym Potopie, to gorąco polecam. Kolejna edycja z biegami na nowych trasach rusza 30 września. Na chwilę obecną jej koszt to 249 zł (szczegóły tutaj: https://www.stenaline.pl/do-szwecji/rejsy-turystyczne/biegowy-potop). W kwestii dojazdu do Gdyni polecam pociągi. Jeśli odpowiednio wcześnie zadbacie o zakup biletów, można upolować pendolino za 49 zł w jedną stronę.

sobota, 2 czerwca 2018

testerka niemarzeń

PROLOG

Wielokrotnie w zeszłym roku z ust mojego męża padały słowa w stylu: "fajnie by było to", "fajnie by było tamto", "bardzo chciałbym to", "bardzo chciałbym tamto"... I za każdym razem, gdy je słyszałam, docierało do mnie, że słyszę je nie po raz pierwszy i z pewnością nie po raz ostatni. Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje ręce. Pod koniec roku skatalogowałam te wszystkie chcenia i pragnienia - odrzuciłam te, które na dzień dobry wydały mi się nierealne, a na kartce zapisałam te, których realizacja była tak naprawdę w zasięgu ręki. Wystarczyło tylko dopilnować dat, planów urlopowych, terminów związanych z opłatami i logistyki związanej z dojazdami. Takie planowanie przyniosło sukces - doszedł wreszcie do skutku nasz wyjazd na skoki narciarskie do Planicy, zabrałam wreszcie chrześnicę na jej pierwszą podróż samolotem, lada moment wypłyniemy do Szwecji na Biegowy Potop... Ale oprócz tych rzeczy skrzętnie planowanych pojawiły się w międzyczasie na horyzoncie również rzeczy niespodziewane i nieoczekiwane.

Jakiś czas temu moją uwagę przykuł post zamieszczony na stronie Chcę To Przeżyć - Katalog Marzeń. "Zostań testerem marzeń!" - brzmiała myśl przewodnia wpisu, a ja pomyślałam, że to coś dla mnie i z zaciekawieniem zgłębiłam temat, zapoznałam się z regulaminem, wysłałam zgłoszenie. Nie nastawiałam się na zbyt wiele. Domyślałam się, że osób chętnych spełniać swoje marzenia jest całe mnóstwo. A jednak... W połowie maja otrzymałam maila zaczynającego się od słów: "Gratulujemy Marzycielu! Mamy dobrą wiadomość - wybraliśmy właśnie Ciebie! Serdecznie witamy w I. etapie projektu Chcę To Przeżyć!" 
Jako uczestniczka pierwszego etapu mogłam z określonej puli wybrać sobie do zrealizowania jedno marzenie. Przez dłuższy czas myślałam, że... tak zwyczajnie... zdecyduję się na coś, co bardzo lubię robić. W ostatniej chwili jednak coś mi strzeliło (słowo jak najbardziej na miejscu) do łba i wybrałam wizytę na strzelnicy.

Strzelanie z broni palnej do moich marzeń nie należało nigdy. Po pierwsze - jako humanistka - kojarzyłam je zawsze z samym złem: bólem, śmiercią, przemocą, wojną, zbrodnią, nielegalnym handlem, porachunkami mafijnymi, terroryzmem, zagładą ludzkości... Po drugie - byłam przekonana, że kompletnie się do tego nie nadaję. W czasach liceum raz jeden profesor od PO zabrał naszą klasę na strzelnicę. Ze wszystkich strzałów, jakie oddałam z karabinka kbks, żaden nie trafił w pole punktowane. Co się potem namęczyłam z podrabianiem tarczy na zaliczenie - to moje ;)

Dlaczego więc ostatecznie podjęłam taką decyzję? Ano pomyślałam sobie, że to przecież nie jest takie trudne dążyć do realizacji czegoś, co się lubi, czego się chce i pragnie. Pomyślałam, że ten projekt to jedyna szansa, bym zwalczyła swoje uprzedzenia i bym spróbowała czegoś, na co normalnie nikt by mnie nie namówił. I tak... krok po kroku... zostałam testerką (swoich) niemarzeń.

KILERÓW DWÓCH

W strzelnicy PM Shooter na warszawskiej Pradze (ul. Wojnicka 2) zjawiłam się ostatniego dnia maja (w Boże Ciało, a jakże) w samo południe (nie mogło być inaczej). Towarzyszył mi mąż. W przeciwieństwie do mnie w kwestiach strzeleckich Piter nie jest nowicjuszem. Jako żołnierz (czyli całe wieki temu) miał do czynienia z bronią i - z tego, co mi opowiadał - całkiem lubił wizyty na strzelnicy. W dodatku przebąkiwał coś ostatnio, że chętnie by sobie tę umiejętność odświeżył. Rachunek więc był prosty. Gdy tylko otrzymałam swój voucher na strzelanie, drugi taki sam zakupiłam w Katalogu Marzeń dla Pitera w ramach prezentu imieninowego.



W recepcji na Wojnickiej bardzo szybko się nami zajęto - sprawdzono vouchery, przydzielono Instruktora (w ferworze walki zapomniałam zapytać go o imię), wydano słuchawki (jakby co - te żółte są lepsze ;) ) i zaprowadzono do sali strzeleckiej. Nie powiem... Typowo "praska" architektura, tarcze nowe, tarcze podziurawione, odpryski na ścianach, przydymione szyby oddzielające stanowiska, góry łusek na podłodze... To wszystko wprowadzało pewien element grozy.



Pan Instruktor zapytał nas na wstępie o nasze doświadczenie z bronią, a potem rozpoczął krótkie szkolenie. Opowiedział, co wolno, a czego nie (przykazanie najważniejsze: nigdy nie celuj z broni do innej osoby!!!), jak trzymać pistolety, jak je odkładać, jaką zachować postawę, jak patrzeć, gdzie celować, jaki zrobić gest, gdy coś będzie nie tak i jakie istnieją niebezpieczeństwa, gdy nie będziemy stosować się do zasad. Opowiedział coś o amunicji, coś o broni, coś o jakichś spustach, jakichś muszkach i jakichś szczerbinkach. Coś mi się wydaje, że podczas tej przemowy musiałam wyglądać mało inteligentnie.

A potem... Tarcza odjechała na swoje miejsce, pistolet numer 1 (CZ P-07 Kadet, cały arsenał dostępny w PM Shooter można obejrzeć tutaj) został załadowany i... na pierwszy ogień (dosłownie i w przenośni) poszedł Piter. Ja jeszcze się nie czułam gotowa psychicznie. Co więcej, widok strzelającego Pitera nie ułatwiał sprawy. Przyznaję się bez bicia: najbardziej przerażały mnie wypadające z pistoletu łuski. Byłam przekonana, że jak tak trafiają rykoszetem w Pitera, to to strasznie go boli, a może nawet parzy.
Gdy Piter oddał dziesiąty (ostatni) strzał i odłożył broń, tarcza podjechała do nas. Instruktor pochwalił Pitera: 9 celnych strzałów, w tym jakieś dziewiątki i dziesiątki. Jak nic, wyczuł rękę i oko killera ;)



Do mnie Instruktor podszedł jak do dziecka specjalnej troski. Ułożył w moich dłoniach broń, poprawił sylwetkę, przypomniał jak mierzyć... Wystarczył jeden strzał, bym poczuła ulgę i spokój. Osiem trafień w tarczę (za niewielką ilość punktów), 1 trafienie niepunktowane (w kartkę, na której narysowana jest tarcza). Jak dla mnie to i tak było mistrzostwo świata albo też "beginner's luck".



Jako kolejny pistolet w dłoniach Pitera wylądował CZ 75 Kadet. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć... Celność Pitera była stuprocentowa, a jego postawa i zachowanie pokazywały, że to dla niego nie pierwszyzna. Podczas jego strzelania Instruktor spokojnie mógł się napić kawki. Przy moim jednak nie pozwolił sobie na to nigdy. Wciąż patrzył, przypominał, upominał, poprawiał...
- A którym okiem ty patrzysz? - zapytał, gdy moja druga seria miała się ku końcowi.
- Yyyyy... - moja elokwencja nie znała granic.
- Wiesz, że wszystkie twoje strzały idą na środek sali, a nie w tarczę?
Próbowałam się jeszcze bronić słabym wzrokiem, astygmatyzmem i ześlizgującymi się z nosa okularami...
- Masz jeszcze ode mnie w prezencie 5 strzałów.
- Ale ja nie chcę...
- Nie dyskutuj! Zobaczymy, jak ci pójdzie, gdy będziesz patrzyła drugim okiem.
Ocena po serii z Kadeta CZ 75 nie była dla mnie łaskawa. Zaledwie 3 trafienia na 15 strzałów. Gdyby nie te 5 gratisowych nabojów od Instruktora, odnotowałabym spektakularne zero.

Jedno z nielicznych ostrych zdjęć zrobionych przez Pitera. Podczas strzelania fot najwidoczniej ręce trzęsły mu się o wiele bardziej niż podczas strzelania do tarczy.


Podczas trzeciej serii poczułam się trochę jak w filmie. Jego głównym bohaterem został niezwykle stylowy i elegancki Browning Buck Mark, a jego przeciwnikiem tajemniczy człowiek-tarcza. Piter rozprawił się z nim bez mrugnięcia okiem, a ja...
- Na uwagę zasługuje to trafienie nad głową - Instruktor pokazał dziurkę w tekturce, za pomocą której człowiek-tarcza przymocowany był do uchwytów. - Bardzo ładny strzał ostrzegawczy - Instruktor chyba dość szybko się zorientował, że najlepszą bronią na moje spięcie są żarty i poczucie humoru. Mój humor miał się jednak dobrze nie tylko za sprawą jego żartów. Dwie kulki poszły tuż nad prawym ramieniem, pięć - w prawy bark i dwie w łeb. Żaden nabój nie przepadł w akcji, a zły i podstępny człowiek-tarcza z pewnością nie przeżył. Co więcej, wraz z nim umarły wszelkie moje stereotypy i uprzedzenia związane z wizytą na strzelnicy.



Na zakończenie człowiek-tarcza odjechał nieco dalej, a na scenę wkroczył karabinek. Sukcesy Pitera pominę milczeniem, a moje... Nie spodziewałam niczego dobrego. Broń była ciężka, miałam ją przy samej twarzy, unoszący się z niej dym podrażniał mi oczy, łzy ciekły mi po policzkach... Niemniej... Wciąż tuliłam się do karabinka jak do pluszowego misia.
- Jak będziesz chciała odpocząć, to daj znać. Nie musisz oddawać dwudziestu strzałów za jednym zamachem - doradzał Instruktor. Nie posłuchałam. I tak doszliśmy do momentu, który wszyscy znają już z Facebooka.

Foto by Pan Instruktor. Dzięki pisaniu wiem, że jestem praworęczna. Dzięki bieganiu wiem, że jestem prawonożna. A dzięki strzelaniu z karabinka wiem, że jestem... lewooczna.


- Osiemnaście na dwadzieścia - Instruktor zliczył moje trafienia na człowieku-tarczy. - Nieźle... Bo myślałem, że będzie zero - dodał, a jego sceptycyzm po moich wyczynach z bronią krótką wcale mnie nie zdziwił. - Jak widać, stworzona jesteś do karabinka.
- Widocznie potrzebuję przedłużenia swojej męskości - zażartowałam, gdy opadły już ze mnie wszystkie emocje.



GDY EMOCJE JUŻ OPADNĄ...

Po wszystkim podziękowaliśmy Instruktorowi za pomoc i opiekę, poprosiliśmy o pokazanie broni, z której strzelaliśmy, w katalogu... Piter ekscytował się, że po ponad 20 latach od ostatniej wizyty na strzelnicy, choć wzrok już nie tak sokoli jak kiedyś, wciąż nieźle potrafi posługiwać się bronią. Ja również czułam się dowartościowana. W najśmielszych snach nie spodziewałam się, że tak dobrze mi pójdzie. Miałam nawet obawy, iż będę tak pudłować, że stanę się obiektem kpin wszystkich osób obecnych na strzelnicy.

- Ja naprawdę bałam się tego całego strzelania - tuż przed wyjściem zwierzyłam się Instruktorowi i... uwaga, uwaga... tu będzie obowiązkowy wątek biegowy... - Mamy z mężem taką swoją trasę biegową, która prowadzi koło strzelnicy. Mam wrażenie, że ilekroć słyszę rozlegające się z niej strzały, intuicyjnie przyspieszam.
- Jak widać, dzięki strzelaniu można wykonać fajny trening interwałowy - skwitował Instruktor.

Następnego dnia wybraliśmy z Piterem do biegania właśnie tę trasę, o której opowiadałam Instruktorowi. Gdy byliśmy w pobliżu strzelnicy i usłyszeliśmy huk, uśmiechnęliśmy się tylko do siebie. Interwałów nie było. Bo wiedziałam już, że nie takie strzały straszne jak je malują i że istnieją naboje, które mogą nafaszerować ofiarę bardzo pozytywnym ładunkiem. Przekonałam się, że zabawy z bronią to niekoniecznie samo zło. Jeśli potraktuje się je jako sport, to pomogą zapanować nad emocjami, popracować nad precyzją, wypielęgnować spokój i opanowanie, zwiększyć pewność siebie, przełamać lęki i zdobyć umiejętność zachowania zimnej krwi. Naprawdę warto czasem realizować swoje niemarzenia.