falstart
15.07.2018,
niedziela. Wstaję koło godz. 9.00. Nie za wcześnie, bo chcę być
wyspana, wypoczęta i dobrze zregenerowana po trudach poprzedniego
dnia. Nie za późno, bo tego dnia mam mieć swoją wielką przygodę
z flyboardem (co to za sport i na czym polega pisałam tutaj i
tutaj). Około 10.30 jestem już właściwie gotowa. Czekam jeszcze
tylko na brata, który wybiera się ze mną i z Piterem nad Zalew
Zegrzyński – żeby wesprzeć, żeby zmotywować, żeby porobić
trochę zdjęć i filmików. Czekam jeszcze tylko na brata i z
niepokojem spoglądam za okno. Pogoda od samiuśkiego rana jest
szara, bura i ponura, deszcz leje jak z cebra, prognozy przebąkują
coś o burzach, a ja mimo to nie przestaję wątpić w przejaśnienie.
No
więc czekam zwarta i gotowa.
✔️
kostium
jednoczęściowy gotowy
✔️ ręcznik gotowy
✔️ klapki gotowe
✔️ nowiusieńka karta do go pro gotowa
✔️voucher od Chcę To Przeżyć - Katalog Marzeń gotowy
✔️ krem do opalania...
✔️ ręcznik gotowy
✔️ klapki gotowe
✔️ nowiusieńka karta do go pro gotowa
✔️voucher od Chcę To Przeżyć - Katalog Marzeń gotowy
✔️ krem do opalania...
Ledwo
dociera do mnie myśl, że krem do opalania to mi się chyba dzisiaj
nie przyda, a dzwoni telefon. Telefon ten niestety nie rozwiewa
szaro-czarnych chmur. Telefon ten rozwiewa moje złudzenia. Ze
względu na fatalną pogodę, zapowiadane burze i bezwzględny
sprzeciw ze strony WOPR-u pani z Flyboard
Polska odwołuje mój "wodolot". I niby tłumaczę
sobie, że tak naprawdę to dobrze się stało, bo zdjęcia i tak
wyszłyby słabe, bo przyjemności pewnie nie miałabym żadnej, bo
organizatorzy muszą szybko reagować i dbać o zdrowie i
bezpieczeństwo swoich klientów... Niby... Bo tak naprawdę czuję
się rozczarowana. Przecież wszystko zaplanowałam i dopięłam na
ostatni guzik. Miałam mieć kibiców, pomocników i przede wszystkim
aż
pół miesiąca
na stworzenie wszelkich filmików i relacji na potrzeby projektu
"Chcę to przeżyć". Niby... Bo tak naprawdę ogarnia mnie
złość. Szczycę się, że taka ze mnie „Wielka Improwizacja”,
a jednak strasznie nie lubię, jak moje plany rozsypują się w
drobny mak.
Nazajutrz
na szczęście udaje
mi się ustalić z Flyboardem kolejny termin. Może nie tak dogodny
jak poprzedni, ale jak się nie ma, co się lubi…
już
za chwileczkę, już za momencik…
21.07.2018,
sobota. Ze
względu na to, że na 14.00 muszę zdążyć do pracy, na
spotkanie z instruktorem flyboardu umówiona jestem na
najwcześniejszą możliwą godzinę – 10.00. Na miejscu jesteśmy
z Piterem i Marcinem już parę chwil po 9.00. Na plaży oprócz nas
i dziewczyny z biura Flyboard Polska nie ma jeszcze nikogo. Robimy
sobie zdjęcia, gify, filmiki… W
międzyczasie pojawia się Emilka z małym Szymonkiem. Tak na
wypadek, gdyby mąż i brat nie udzielili mi odpowiedniego wsparcia.
Pozornie
jestem radosna i wyluzowana, ale w środku zżera mnie olbrzymi
stres. W końcu sporty wodne to nie przelewki.
Mniej
więcej 10 minut przed planowanym wypłynięciem dokonuję w biurze
wszelkich formalności, a potem zakładam kamizelką oraz kask i w
tym stroju zasiadam na skuterze, gdzie mój instruktor zakłada mi
buty przytwierdzone do „latającej deski”.
Gdy
od strony technicznej jestem już gotowa, zaczyna się instruktaż.
Adrian tłumaczy mi, w jaki sposób dopłyniemy na środek jeziora,
jaką pozycję mam przyjąć, gdy będę się wynurzać z wody, na co
uważać, czego unikać…
-
Pracujesz stopami. Przenosząc ciężar na palce – płyniesz do
przodu, przenosząc ciężar na pięty – hamujesz…
-
Przenosząc ciężar na prawą stopę – skręcam w prawo, a
przenosząc ciężar na lewą stopę – w lewo – przerywam
Adrianowi.
-
Czy
to ty maglowałaś mnie przez internet? - z
ust Adriana wydobywa się dość charakterystyczny śmiech.
-
Na to wygląda – uśmiecham się głupkowato,
przypominając sobie, jak dręczyłam jakiegoś miłego człowieka na
czacie, żeby zamieścić na blogu poprzedni wpis. A dziś trafiam
właśnie na niego – takie zbiegi okoliczności przytrafiają się
chyba tylko mnie.
Po
krótkim szkoleniu upewniam się, że Adrian
zawsze
będzie w takiej odległości ode mnie, bym dobrze słyszała jego
wskazówki,
i wypływamy.
wzloty
i upadki
Gdy
docieramy na środek jeziora, Adrian jeszcze raz przypomina, jaką
mam przyjąć postawę przy wynurzeniu, i „dodaje gazu”. Pierwsza
próba – nieudana. Kilka następnych - również. Zaczyna ogarniać
mnie myśl, że chyba nic z tego nie będzie, a moi kibice na brzegu
pękną ze śmiechu.
Nie
wiem, ile dokładnie mija minut (na wodzie kompletnie tracę poczucie
czasu), jak najpierw nieśmiało, a potem coraz odważniej zaczynam
wynurzać się nad wodę.
Gdy
patrzy się na filmiki, które z brzegu zarejestrował mój brat,
może nie wygląda to zbyt spektakularnie, ale… Tam trzeba być, to
trzeba przeżyć… Dopiero wtedy dociera do człowieka, jakiej
potrzeba siły i wytrzymałości, by uprawiać ten sport. Samo
wynurzenie się z wody łatwe nie jest. Uniesienie się i utrzymanie
równowagi nad wodą też wymaga wysiłku. Wzbicie się na dużą wysokość i latanie na obranej przez
siebie trasie – to już w ogóle… I pomyśleć, że są ludzie,
którzy oprócz tych prostych elementów opanowali jeszcze sztukę
wykonywania na tym sprzęcie skomplikowanych ewolucji...
Po
około 15 minutach nauki wzbijam się na dość wysoki (przynajmniej
jak na siebie) pułap. Upadek z tej wysokości jest jednak bardzo
bolesny.
Cóż… To jest mój pierwszy raz… Nie mam jeszcze
odpowiednich nawyków, nie umiem odpowiednio szybko kontrować... Gdy
Adrian rzuca wskazówkę, próbując wcielić ją w życie, zapominam
o poprzedniej, moje ciało nie ma pamięci mięśniowej… Obolała i
opita wodą zaczynam odczuwać zmęczenie i na powrót mam problemy z
podstawowymi elementami flyboardu. Do tego wkrada się
dekoncentracja: zaczynam... tak zupełnie niegórnolotnie...
myśleć o tym, czy zdążę do pracy, czy w ogóle będę miała
siłę pracować…
-
Ile mi zostało czasu? - pytam Adriana, który jeszcze
próbuje podnieść mnie po tym upadku.
-
10 minut.
-
A zatem kończmy.
-
Na pewno?
-
Na pewno – odpowiadam i… to zabawne... gdybym po 20 minutach
przerwała udział w jakiejś piąteczce, dyszce czy półmaratonie,
czułabym się jak cienias. W
przypadku 20-minutowej przygody z flyboardem mimo wszystko czuję się
jak mistrz.
Ta
deska, gdy tak cicho i skromnie stoi sobie na brzegu, wygląda dość
niepozornie, ale… nie będę ściemniać, że jest lekko, łatwo,
bezboleśnie i bezstresowo. Za to satysfakcja, gdy przełamie się
swoje lęki i obawy, gwarantowana.