Rozbieżność numer 1. Wstać miałam o godz.7.00. Zanim jednak punkt siódma zadzwonił budzik, zbudzona zostałam przerażonym głosem Pitera: "Cholera, zaspałem". Otworzyłam oczy, spojrzałam na zegarek... Było coś około 6.40. "Spokojnie. Masz jeszcze sporo czasu" - pocieszyłam go, chwilę jeszcze poleżałam, a potem pomogłam mu znaleźć foliową sukienkę, folię NRC, odprawiłam i - gdy zamknęły się za nim drzwi - wszystko już szło jak po maśle. Szybka kawa (duża i nieczarna, ofkors) i szybkie śniadanko (a konkretnie - jajecznica... na maśle - ofkors). Po śniadanku szybka przebiórka w strój biegowy. Nie musiałam pamiętać o numerze startowym, o pasie na tenże numer i o wygodnych bezszwowych majtkach, ale... pamiętałam. Skoro miałam w planach trochę potruchtać, to... jasna sprawa... nie zechciałam założyć koronkowych stringów.
8.20. Na Moście Północnym wsiadłam do tramwaju nr 2 - kierunek Młociny. I tu kolejna rozbieżność. W tramwaju nie spodziewałam się zastać Emilki i jej synka Maksia. Dzień wcześniej napisała, że dojedzie do mnie dopiero na 20. kilometr. Uprzedzając fakty, spotkałyśmy się dopiero na 35-tym. Ale to, że umawianie się z Emilką to wyższa szkoła jazdy, to już zupełnie inna historia. W tramwaju czekał na mnie za to Radek z dwójką swoich dzieci. Razem udaliśmy się na mój pierwszy punkt kibicowania.
O 9.10 gdzieś u zbiegu Al. Szucha i Puławskiej, tuż przed skrzyżowaniem z Goworka, a konkretnie przed kawiarnią Grycan, spotkałam się z Hanią (domety.blogspot.com) i jej mężem Staszkiem. Razem popatrzyliśmy, jak biegnie elita (wtedy jeszcze nic nie wskazywało na taki, a nie inny wynik), a potem dopingowaliśmy znajomych. A znajomych było całe mnóstwo, więc - by kogoś nie pominąć - nie będę silić się na wyliczankę. Wyliczę za to kilka moich kibicowskich refleksji:
1. Pogoda może i nie była najłatwiejsza dla biegaczy, ale - zapewniam - kibicom doskwierała jeszcze bardziej.
2. "Super! Super! Jesteś zwycięzcą!", "Szybciej, szybciej! Nie poddawaj się!", "Meta już niedaleko! Jeszcze tylko 32 kilometry!", "Piąteczka z biegaczem! Piąteczka!" - wszystkie te hasła, które tak bardzo mnie irytują, dla wielu naprawdę okazały się przyjemną motywacją. Ba, to w większości przypadków, sami biegacze garnęli się do piąteczek. Wygląda na to, że to tylko ja jestem jakimś dzikusem.
3. W tym miejscu, o tej porze i przy tej pogodzie stężenie biegaczy było znacznie większe niż stężenie kibiców. Dlatego bardzo często to znajomi biegacze wypatrywali mnie szybciej niż ja ich. Muszę przyznać, że było mi równie głupio co przyjemnie, gdy co jakiś czas słyszałam swoje imię lub gdy ktoś podbiegał do mnie, żeby się przywitać.
Około godziny 9.45 klepnęłam w tyłek Pitera. Z szybkiego lodzika niestety nic nie wyszło. No wyobraźcie sobie, Grycan o tej porze był jeszcze zamknięty. Zresztą... Kto by się lodami objadał przy temperaturze 6 w porywach do 8 stopni Celsjusza.
Pożegnawszy się z Piterem - truchcik do metra. Następna stacja: Natolin, skąd udałam się na swój drugi punkt kibicowania. Gdzie to? Gdzieś na Rosoła, 20. kilometr. Patrz gitara nr 8. Wróć! Jaka gitara? No właśnie... Po przeanalizowaniu mapy maratonu spodziewałam się w tym miejscu jakiegoś zespołu. To miał być znak rozpoznawczy. No bo w jakim innym miejscu mogłaby się umawiać ze swoim mężem żona gitarzysty, jak nie gdzieś w pobliżu sceny? Na szczęście w połowie dystansu, ścisk wśród biegaczy był już znacznie mniejszy, więc wypatrywanie znajomych nie stanowiło problemu. Do niektórych coś pokrzyczałam, z niektórymi pogadałam, z niektórymi się nawet przeleciałam. W sensie: przebiegłam.
20. kilometr. Piter póki co zgodnie z planem. A ja zgodnie z planem zmykam na 35. |
Około 10.45 pojawił się Piter. Potruchtałam chwilę obok niego, przekazałam mu żele, zamieniłam kilka słów. W drodze do metra wypatrzyłam jeszcze kilkoro znajomych (m.in. kolegę z liceum, którego ostatnio widziałam na rozdaniu świadectw maturalnych) i dalej - w nogi! Po części metrem, po części na własnych stopach udałam się na 35-ty kilometr i po raz trzeci ukazałam się oczom wielu znajomych. I oczom Pitera, ofkors.
Gdy przemieszczałam się ze zbiegu Spacerowej i Gagarina w stronę Stadionu Narodowego, już od dawna wiedziałam o sukcesie Artura Kozłowskiego i Henryka Szosta. Gdy przemieszczałam się ze zbiegu Spacerowej i Gagarina w stronę Stadionu Narodowego, miałam okazję pogratulować wielu nieznanym sobie osobom z medalami na szyi. Gdy przemieszczałam się ze zbiegu Spacerowej i Gagarina w stronę Stadionu Narodowego, miałam wreszcie jeszcze jedną refleksję związaną z kibicowaniem. Szczerze mówiąc bałam się wcześniej, że znudzi mnie ta zabawa, że znudzi mnie patrzenie, jak biegają inni, że będę pękać z zazdrości, że w czasie, gdy inni robią życiówki, ja przybijam piąteczki, tymczasem... sprawianie radości innym - sprawiło radość mnie, a ta ciągła gonitwa, przemieszczanie się i walka, by wszędzie zdążyć na czas - dostarczyło naprawdę sporej adrenaliny. Wpadając na metę (jak się zaraz okazało, jakieś 5 minut przed Piterem), pomyślałam sobie... Nie licząc nic nieznaczących rozbieżności, plan kibicowania zrealizowałam w stu procentach. To może ja się już zupełnie z tego biegania na to kibicowanie przerzucę?