sobota, 31 stycznia 2015

z zupełnie innej beczki

Teraz z chrześnicą częściej chodzę na imprezy biegowe niż do kina, ale... z pewnych względów właśnie dziś i właśnie teraz skopiować muszę tutaj pewien bardzo stary wpis.

"edukacja filmowa", środa, 22 sierpień 2012, 11:06

W drodze na chrzciny Żona dotrzymuje towarzystwa Bratowej i podąża wraz z nią kilka kroków za Chrześnicą. Obcisłe czarne spodnie i biała koszula z wcięciem w pasie, w które jest ubrana Chrześnica, podkreślają jej coraz bardziej kobiecą figurę. Żona patrzy na długie nogi, krągławe biodra, talię osy i kiwając głową...
- Ależ ona się zmienia – stwierdza.
- No... - przytakuje Bratowa. - Wreszcie wiem, jak to jest być mamą nastolatki. Wygląda jak kobietka. Dotykać i przytulać się nie daje. Zbyt długo nie można się jej przyglądać, bo najeżona z nutą pretensji rzuca "no co?!". Wszystko, co robię, jest źle. Teraz jeszcze podłapała od kolegi podczas wakacji teksty „Żal mi cię” i „To wszystko twoja wina, bo mnie urodziłaś”. A spróbuj iść z nią na zakupy ubraniowe. Wiesz, jak długo wybieraliśmy buty, które ma na sobie? A i tak w końcu wzięła niemal identyczne jak te z zeszłego roku. Twój Brat to nawet się śmiał, żeby od razu kupić jej kilka takich samych par w różnych rozmiarach. Chociaż... Może ty mogłabyś ją ubierać? To, co ja jej wybieram, nie podoba jej się, a od ciebie ubrania jakoś nosi. Może to dlatego, że ty nie pytasz o zdanie, tylko stawiasz przed faktem. I wtedy ona nie ma wyjścia.
- A może podobają nam się podobne rzeczy? Poza tym... Niczego nie kupuję jej bez zastanowienia. Długo mi się schodzi na rozważaniach, czy coś, co chcę jej sprezentować, jest również w jej, a nie tylko w moim stylu.
Może, może... Niemniej... Koszulkami, które przywozi jako pamiątki ze swoich różnych wyjazdów, Żonie udaje się wpasować w gust Chrześnicy. To jednak wciąż za mało, by być stylistką nastolatki i zająć się kształtowaniem jej na ikonę mody. Wystarczy w zupełności, że Żona wiele lat temu podjęła się jej edukacji filmowej.

Po raz pierwszy zabrałam chrześnicę do kina, gdy miała jakiś 3 i pół roku. Na "Prosiaczka i przyjaciół". Rozglądała się z ciekawością po ciemnej sali. Sama nie wiem, co bardziej ją interesowało: to, co się dzieje na ekranie, czy to, co się dzieje na widowni. Z tego wyjścia nie zapomnę nigdy jej reakcji, gdy jakieś dziecko zaczęło płakać, bo Prosiaczek się zgubił i wszyscy myśleli, że się utopił. Spojrzała na mnie zdziwiona.
- O co chodzi? Przecież to tylko kreskówka - zdawało się mówić jej spojrzenie, a mnie rozpierała duma, że taka mała dziewczynka nie ma problemu z rozgraniczeniem tych dwóch różnych światów.

Od czasów "Prosiaczka" minęło prawie 10 lat i tak już zostało, że to ja jestem osobą najczęściej zabierającą ją do kina. Był nawet taki moment, że rodzicom, którzy chcieli z nią na coś iść, powiedziała:
- Wy idźcie na film dla dorosłych, a mnie ciocia Gosia zabierze.

Nie jestem sobie w stanie przypomnieć wszystkich filmów, które razem oglądałyśmy. Nie jestem sobie w stanie przypomnieć, ile razy przed seansem padł tego rodzaju dialog:
- Jaki chcesz popcorn?
- Duży.
- A zjesz?
- Przecież i tak mi będziesz wyjadać.

Nie jestem też sobie w stanie przypomnieć, ile razy po seansie miała miejsce tego typu rozmowa:
- Podobało ci się?
- Nie wiem.
- No przecież śmiałaś się.
- Wcale nie...

Z czasem oswoiłam się z tym, że chrześnica nie lubi mówić o swoich emocjach i wrażeniach. Z czasem przestałam ją nawet o to wypytywać. Tak jak przestałam ją zagadywać o szkołę, kolegów i koleżanki, wiedząc, że i tak usłyszę sakramentalne (choć cichutkie) "dobrze" - uniwersalną odpowiedź, która padłaby nawet wówczas, gdyby było bardzo źle.
W przeciwieństwie do przepytywania chrześnica zawsze dobrze znosiła dokuczliwe kpiny i złośliwe żarty. Ostatnim naszym rytuałem była zabawa w swatanie.
- Patrz! Znalazłam ci chłopaka. Jest dla ciebie stworzony. Idealnie do siebie pasujecie - chrześnica spoglądała we wskazane miejsce i widząc najmniej atrakcyjnego chłopca w całym kinie, krzywiła się niemiłosiernie.

Parę dni temu wpadłam do mieszkania brata, by zabrać ją na umówiony seans.
- Znalazłam ci fajnego chłopaka - oznajmiłam chrześnicy, ledwie przekroczywszy próg. A widząc tradycyjny grymas na jej twarzy... - Ale tym razem naprawdę fajnego - dodałam i opowiedziałam jej o niezwykle uroczym nastolatku, który gra w moim serialu i który naprawdę wydał mi się idealny dla chrześnicy.
Nie tylko tym jednak różniło się nasze ostatnie wspólne wyjście od poprzednich. Tym razem towarzyszyła nam bowiem koleżanka chrześnicy. Chrześnica zazwyczaj otaczała się kolegami, a parę lat temu, gdy zaproponowałam jej:
- To może zabierz ze sobą do kina jakąś koleżankę...
- A mogę kolegę? - usłyszałam.
Kolega ten zresztą towarzyszył nam nieraz. Jako zupełne przeciwieństwo chrześnicy i niezwykła gaduła był bardzo cennym źródłem informacji.
Tak więc... Zdziwiła mnie obecność tej koleżanki. Chociaż nie... Bardziej niż zdziwiła, uświadomiła, że...

Na koloniach, na które trafiłam jako trzynastolatka, miałam wychowawcę, któremu bardzo zalazłam za skórę. Zresztą... Nie tylko jemu. Nienawidził mnie tam (z wzajemnością) prawie cały ród męski. Pamiętam, jak któregoś dnia wychowawca wziął mnie na rozmowę i tłumaczył:
- Dzieci nie do końca dostrzegają różnice między płciami. Fajny kompan do zabawy jest po prostu fajnym kompanem do zabawy i nie jest istotne, czy to chłopiec czy dziewczynka. Potem jednak przychodzi świadomość odrębności i zaczyna się wojna. Kompanów do zabawy zaczynasz szukać w obrębie własnej płci. To znak, że dojrzewasz.

Tak więc... Zdziwiła mnie obecność tej koleżanki. Chociaż nie... Bardziej niż zdziwiła, uświadomiła, że... chrześnica... dojrzewa. A ja niedługo nie będę miała z kim chodzić do kina na kreskówki. Bo albo zmieni repertuar albo uzna, że chodzenie do kina w towarzystwie cioci to straszny obciach.

Póki co... Wraz z dwoma nastolatkami wybrałam się na "Meridę Waleczną". Kilka razy naraziłam się na "no co?!", gdy przyglądałam się zbyt natarczywie, próbując je ze sobą porównać. Wyniki tych porównań to zupełnie inna historia. A sam film...


Niektórzy odczytują go przez pryzmat feminizmu. "To pierwsza animowana księżniczka w historii amerykańskiego kina, która nie zakochuje się, nie kieruje romantycznymi pobudkami i nie szuka przystojnego faceta", napisał amerykański magazyn "Forbes". Nazwał też "Meridę waleczną" ważnym mainstreamowym dokumentem feministycznym.
Nawet krytycznie nastawione feministki, które ironizują, że dziewczyna musi być księżniczką, by dostać główną rolę i żartują sobie z reklamy filmu sugerującej, iż "główna bohaterka samotnie obali monarchię, system patriarchalny i mit, że buty na płaskim obcasie nie są ładne", przyznają, że jak na tego typu produkcję film jest zaskakująco radykalny.
Merida ma szopę rudych włosów i naturę buntowniczki. Nie boi się mówić tego, co myśli i nie zamierza pokornie godzić się na rolę, którą wyznaczył jej świat mężczyzn - nie pozwala traktować się jak towar. Jest inteligentna, niezależna, odważna... Sama ładuje się w tarapaty, ale też sama potrafi się z nich uratować. Męskie wsparcie nie jest jej potrzebne. Na dodatek nie szuka swojego "księcia z bajki", a to już drastyczne odejście od dotychczasowych zasad, które obowiązywały w disneyowskich filmach dla dziewczynek.
Film jest odbierany też jako satyra na społeczeństwo patriarchalne. Merida żyje w średniowiecznej Szkocji, w świecie, w którym dominującą rolę odgrywają mężczyźni. Panowie i władcy, którzy prężą muskuły, wypinają torsy i przechwalają się swoim męstwem, okazują się, bez wyjątku, idiotami, tchórzami i bufonami. Nic dziwnego, że Merida - która przewyższa ich inteligencją, sprytem i odwagą - nie chce słyszeć o małżeństwie. Żadna zdrowa na umyśle dziewczyna by nie chciała. Tym bardziej, że małżeństwo Meridy ma być związkiem zaaranżowanym z politycznych powodów."
(Film, sierpień 2012)
 

- To ja jestem Merida i będę się ubiegać o prawo do własnej ręki - oznajmia księżniczka podczas sceny, w której potomkowie trzech rodów konkurują o prawo poślubienia jej.
Kwestia ta, faktycznie, może brzmieć jak manifest feministyczny, ale... "Meridę..." można odczytać też w zupełnie innym kontekście. Przez pryzmat krótkometrażowego filmu "La Luna", który poprzedził projekcję.
 


Jak bohater "La Luny" - mały chłopiec, który między stylem narzucanym przez dziadka a stylem narzucanym przez ojca, odnajduje wreszcie swój własny - tak i Merida walczy o to, by samodzielnie pisać swoją historię i nie ulegać rodzicom, którzy chcą ją ulepić na swój obraz i podobieństwo. Płeć nie ma tu nic do rzeczy.

Trzeba jednak Pixarowskiej klasy, by znanymi kartami grać w tak błyskotliwy sposób, a nade wszystko wykorzystać je po to, by subtelnie dowieść prawdy niby prostej a rewolucyjnej. Bo nawet jeśli młodość w swojej niepokorze bywa nieopamiętana i naiwna, a przeprowadzenie w szkockich, średniowiecznych krajobrazach feministycznych rewolucji wydaje się zbyt powierzchowne, nie ma wątpliwości, że i najbardziej szlachetni rodzice błądzą czasem i żyć potrafią przez lata z klapkami na oczach. O ile więc dla najmłodszych "Merida Waleczna" będzie zapewne sympatycznym sposobem na spędzenie wieczoru, o tyle dla rodziców może być lekcją pokory. No, choćby "lekcyjką". ("Co jest grane")

I choć chrześnica nie nosi burzy rozczochranych włosów (osobiście byłam świadkiem, jak rozczesywała je jakieś pół godziny), to moja lekcyjka po seansie jest taka, że chyba muszę już skończyć te wygłupy ze swataniem, bo chrześnica (jak Merida mamę) zamieni mnie w wielką niedźwiedzicę. Albo spierze. Bo po kilku latach klasy sportowej o profilu judo nie jest tak łatwo rozłożyć ją na łopatki.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz