DWA TYGODNIE TEMU...
Miało być tak...
7.00, max 7.30: pobudka.
7.40: lekkie śniadanie.
7.50 - 9.00: ogólna krzątanina i... nawadnianie się, nawadnianie się i jeszcze raz nawadnianie się. Bo upały na ten dzień zapowiadają takie, jakich jeszcze w tym roku nie było.
9.00: wypad z domu i - w ramach rozgrzewki - delikatny truchcik (około 3 km) do ośrodka sportowego na Strumykowej, gdzie...
9.30: rozpoczyna się trening Biegam Bo Lubię.
9.30 - 11.00: podczas treningu daję z siebie wszystko. Rozgrzewam się, wykonuję ćwiczenia wzmacniające, szlifuję technikę biegową i na koniec rozciągam się. Wszystko to pod czujnym okiem trenera Jerzego Nastańskiego.
11.00: nie ma to-tamto. W drogę powrotną do domu udaję się również truchtem. Nie wiem, jak tę część treningu określić latem, gdy temperatura sięga prawie 30 stopni, ale normalnie nazywa się to schładzaniem.
A tymczasem wyszło tak...
7.00: dzwoni budzik, a ja... wyłączam go i przestawiam.
7.30: budzik dzwoni po raz drugi, a ja... wyłączam go, a zamiast nastawić chociażby na 8.00, mruczę pod nosem "jeszcze parę minut i wstaję", po czym zapadam w drzemkę i budzę się dopiero o 8.30.
8.30: gdy patrzę na zegarek i uświadamiam sobie, która jest godzina, stwierdzam, że na trening BBL nie ma już sensu iść. Bo śniadanie nie zdąży się ułożyć. Bo zamiast truchtu będę musiała wybrać autobus. A to bez sensu, bo kilometrów podczas treningu nie robimy zbyt dużo. Bo to, bo tamto...
8.40: zdruzgotana bezsensownością swoich wymówek, zrywam się na równe nogi.
8.45: wcinam owsiankę (no nie umiem biegać na czczo, nie umiem...) i popijam ją... a jakże... kawą. I to nie małą czarną, lecz dużą białą. Po czymś takim nie mam już (brawo ja!) miejsca i czasu na zbyt dużą ilość wody. Choć upały na ten dzień zapowiadają takie, jakich jeszcze w tym roku nie było.
9.20: wsiadam do autobusu, który wiezie mnie do ośrodka sportowego na Strumykowej, gdzie...
9.30: rozpoczyna się trening Biegam Bo Lubię.
9.30 - 11.00: podczas treningu daję z siebie wszystko. Rozgrzewam się, wykonuję ćwiczenia wzmacniające, szlifuję technikę biegową i na koniec rozciągam się. Chociaż ten punkt staram się wypełnić wzorowo.
11.00: trener proponuje jeszcze trochę truchtu (czyli to słynne schładzanie). Ja niestety bardzo się już śpieszę, więc... "Potruchtam sobie do domu!" - obiecuję trenerowi.
11.01: "Jesteśmy samochodem i jedziemy w twoją stronę. Jedziesz z nami?" - proponują znajomi, którzy też już muszą zakończyć trening.
11.05: no to jadę.
DZIŚ
Miało być tak...7.00, max 7.30: pobudka.
7.40: lekkie śniadanie.
7.50 - 9.00: ogólna krzątanina i... nawadnianie się, nawadnianie się i jeszcze raz nawadnianie się. Bo na ten dzień zapowiadają powrót upałów.
9.00: wypad z domu i - w ramach rozgrzewki - delikatny truchcik (około 3 km) do ośrodka sportowego na Strumykowej, gdzie...
9.30: rozpoczyna się trening Biegam Bo Lubię.
9.30 - 11.00: podczas treningu daję z siebie wszystko. Rozgrzewam się, wykonuję ćwiczenia wzmacniające, szlifuję technikę biegową i na koniec rozciągam się. Wszystko to pod czujnym okiem trenera Grzegorza Wrony - trenera, który odegrał bardzo istotną rolę w biegowej historii Yareda Shegumo.
11.00: nie ma to-tamto. W drogę powrotną do domu udaję się również truchtem. Nie wiem, jak tę część treningu określić latem, gdy temperatura sięga prawie 30 stopni, ale normalnie nazywa się to schładzaniem.
Tak dziś miało być i tak też się stało.
W CIĄGU OSTATNICH DWÓCH TYGODNI...
W ciągu ostatnich dwóch tygodni miało miejsce kilka takich sytuacji, gdy jak dziś realizowałam założony plan i odczuwałam z tego powodu satysfakcję. Było 20-kilometrowe wybieganie w Kampinosie, było nocne bieganie po Lasku Bielańskim i oglądanie świetlików, był trening z Teamem ASA zakończony przebieżkami... Znacznie więcej było jednak takich sytuacji, gdy treningi przekładałam, odkładałam, w ostatniej chwili zmieniałam plany bądź w ogóle rezygnowałam z aktywności fizycznej. To już nawet nie była wielka improwizacja, lecz kompletny chaos. A w tle wciąż majaczyły wymówki. Bo przez kilka miesięcy borykałam się z kontuzją. Bo od początku grudnia do połowy listopada miałam pracę, która wykończyła mnie psychicznie i fizycznie, a do tego zabrała mnóstwo czasu potrzebnego na bieganie, regenerację i szykowanie dietetycznych posiłków. Bo przez to wszystko kilka dodatkowych kilogramów wpadło nie wiadomo kiedy. Bo przez to wszystko straciłam formę i cofnęłam się w rozwoju. Bo nie potrafię się zmobilizować, by wrócić do zeszłorocznego poziomu. Bo ci, którzy zaczęli biegać po mnie, biegają już szybciej i dalej niż ja. Bo nawet jak się ogarnę i pobiegam, to zaraz mnie coś boli albo mam rewolucję w żołądku. Bo nowa praca również okazała się daleka od ideału i przysporzyła nowych stresów. Bo przez te stresy straciłam wiarę w siebie i zdolność odczuwania satysfakcji. Bo poczułam się bezużyteczna i niepotrzebna. Bo radość życia gdzieś uleciała. Bo jestem stara, gruba, brzydka i do niczego się nie nadaję. Bo już nigdy niczego nie osiągnę: ani w bieganiu, ani w żadnej innej dziedzinie. Bo kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej. Bo ucieczka w sen często wydaje się lepszym lekarstwem na to wszystko niż poranne bieganie. Bo... "Bo" znalazłoby się jeszcze wiele, ale diagnoza jest tylko jedna. Straciłam motywację.
Zaledwie połowa sportowego sukcesu zależy od Twoich mięśni i doskonale opanowanej techniki. Najlepsze rezultaty osiąga się dzięki odpowiedniemu nastawieniu psychicznemu. Możesz, jak najlepsi sportowcy, skorzystać z usług psychologa sportu; jeśli jednak nie stać Cię na taki wydatek, posłuchaj rad doświadczonego biegacza.
Jesteś w stanie samodzielnie wyćwiczyć swoją motywację i umocnić determinację w dążeniu do celu, by biegać coraz dalej i coraz szybciej. W tej książce Jeff Galloway prezentuje zestaw metod treningowych, dzięki którym Twoje ciało, umysł i duch stworzą jedną, silną drużyną. Omawia również każdy aspekt kryzysu motywacji wraz ze sprawdzonymi metodami przezwyciężania trudności.
Tyle mówi notka z okładki, a wewnątrz... Jestem dopiero na 62. stronie i obawiam się, że ciężko mi będzie przebrnąć przez ten psychologiczno-poradnikowy styl i żargon rodem z filozofii pozytywnego myślenia. Śmieszą mnie te wszystkie wizualizacje, magiczne słowa, mantry typu "dam radę", "to mój dzień", "pędzę jak wiatr", techniki przeprogramowania podświadomej części mózgu, tak by skupiała się na realizacji kolejnych kroków, zamiast reagować na stres lub presję odruchami osłabiającymi motywację. Ale z kilkoma rzeczami nie wypada mi się nie zgodzić: bezwzględnie muszę poradzić sobie ze stresem, stworzyć jakiś plan, którego będę się trzymać, skończyć z wymówkami i... wymazać ze słownika wyraz "bo". Bo... tfu-tfu... Po prostu... Nie chciałabym, by jakikolwiek wpis na tym blogu nosił tytuł "w poszukiwaniu straconej motywacji". I już!