sobota, 12 marca 2016

rycząca czterdziestka

Niedawno w moim sklepie zakupy robiła pewna pani. Wybrała sobie dwa biustonosze, a gdy koleżanka zasugerowała jej mierzenie, oznajmiła, że nie musi, bo bardzo dobrze zna naszą firmę i bardzo dobrze zna swój rozmiar. Po jakimś czasie pani wróciła do nas. Bardzo żałowała, że nie dała się namówić na mierzenie, bo jeden z wybranych modeli jej nie leżał. Koleżanka zasugerowała, że to może nie jest kwestia złego modelu, lecz złego rozmiaru. Klientka jednak szła w zaparte. Rzuciła feralny biustonosz na ladę, zostawiła numer telefonu i powiedziała, że mamy coś z tym zrobić. Nie było mnie przy tej sytuacji, więc zadzwoniłam do niej następnego dnia, zapewniając, że jakieś rozwiązanie na pewno znajdziemy. Miała do nas wpaść jakoś w ciągu tygodnia. Słuch o niej jednak zaginął.

Biustonosz pani zalegał w naszej szufladzie jakieś 1,5 miesiąca. Podpytywałam już nawet szefa, co z tym fantem zrobić. I ledwo szef powiedział "czekać", w sklepie pojawiła się pani.
- Dzień dobry. Ja w sprawie tego granatowego biustonosza...
Na początku pani była najeżona i upierała się przy swoim, ale... od słowa do słowa udało mi się panią zaprosić do przymierzalni. Gdy podałam jej biustonosz o dwie miseczki większy, pani wreszcie spuściła z tonu i przyznała mi rację.
- Rany... Jak ja spuchłam... Nawet nie sądziłam, że moje piersi zmieniły się aż tak. Wie pani, nie jestem już młoda. To hormony... Nie jestem w stanie nad nimi zapanować. Ani nad zmianami w ciele, jakie powodują - pani zdawała się nie być pogodzona z procesem starzenia.
- Rozumiem... - pocieszyłam ją. - Ja też właśnie weszłam w etap, gdy za chwilę na początku mojego wieku pojawi się czwórka. I już powoli czuję, jak mój organizm zaczyna wariować, a ja przestaję się rozumieć z moim ciałem - powiedziałam. Cóż... ja też z pewnymi procesami nie jestem pogodzona.

Ci, którzy czytają ten blog, wiedzą, że pod koniec zeszłego roku męczyłam się z awarią przyczepu mięśni udowych i bólem lewego pośladka. Że po wizycie u fizjoterapeuty zaczęłam robić codziennie ćwiczenia wzmacniające. Że z czasem przyszła poprawa, że zaczęłam trochę zwiększać prędkość i dystanse... Niestety... Od czasu do czasu ten ból lubi o sobie przypomnieć. Prawda jest taka, że do takiej formy jak przed awarią mój pośladek wciąż nie wrócił. I pewnie nie wróci nigdy.

Ci, którzy czasem się ze mną nawadniają, wiedzą, że pod koniec zeszłego roku przestałam móc pić wino. Zwłaszcza moje ukochane - czerwone.

Ci, którzy śledzą Wielką Improwizację na fejsie, wiedzą, że zaczęłam się uskarżać na ból prawej pięty.

Biegacze zazwyczaj cierpią z powodu ścięgna Achillesa. A ja tam mam swoją achillesową pietę. Stłukłam ją ćwicząc jakiś czas temu na bosaka. Myślałam, że samo przejdzie, a tymczasem jest coraz gorzej.

Rozprawiałam sobie wczoraj z Hanią z domety.blogspot.com o paradoksie mojej achillesowej pięty. O tym, że zbiłam ją sobie na najbardziej lajtowych zajęciach fitness, na jakie chodzę. Że bardziej mnie boli podczas chodzenia niż podczas biegania... A już najbardziej to boli po odpoczynku, po długim okresie bezruchu.
Hania mnie trochę postraszyła (zlękłam się nie na żarty), odradziła bieganie (no dobra, zlękłam się, ale nie aż tak) i zaleciła wizytę u specjalisty.

No więc wieczorem po powrocie z pracy zaczepiłam wirtualnie fizjo Mikołaja. Mikołaj jak zwykle profesjonalnie zapytał, kiedy i jak to się stało, czy stopa jest spuchnięta, jaki to rodzaj bólu i w którym dokładnie miejscu jest usytuowany. "A najlepiej zrób zdjęcie, zaznacz bolące miejsce i prześlij mi" - po krótkiej pogawędce stwierdził wreszcie Mikołaj.

Zerknęłam na komórkę, zerknęłam na swoją piętę...
- A feee... Jaka brzydka pięta... Widać, że dawno na pedikiurze nie była - stwierdziłam i... "jutro, Mikołaj, jutro"... szybko wymiksowałam się z rozmowy.

A "jutro", czyli dziś, kolejny paradoks. Pięta przestraszyła się chyba Mikołaja i postanowiła mi odpuścić. W nagrodę zabrałam ją na kilkukilometrowy spacer (no dobra... to było bieganie) z przerwą na wizytę u specjalistki od stóp (no dobra... to była pedikurzystka). A w jeszcze większą nagrodę zabiorę ją dziś wieczorem na Siennicką. Przy okazji nie omieszkam jej pokazać Ewie i Andrzejowi z Ortorehu. Teraz przynajmniej nie narobi mi obciachu.

Od czasu tamtych wpisów minął prawie miesiąc, od czasu zbicia pięty ponad półtora. Daje się z tą piętą biegać, ćwiczyć zjeżdżać na nartach, ale... Niestety... Od czasu do czasu ten ból lubi o sobie przypomnieć. Prawda jest taka, że do takiej formy jak przed awarią moja stopa wciąż nie wróciła. I pewnie nie wróci nigdy.

Ci, którzy śledzą Wielką Improwizację na fejsie, wiedzą też, że ból głowy, który podłapałam będąc w Białce tatrzańskiej na nartach trzymał mnie praktycznie non stop przez dwa tygodnie.

Dawno tak źle nie przechodziłam przesilenia wiosennego. Od prawie dwóch tygodni właściwie non stop boli mnie głowa. Tabletki przeciwbólowe nie pomagają, a wysiłek fizyczny potęguje ból.
Wczoraj wieczorem, po pracy, chcąc dotrzymać obietnicy danej Piterowi, zmusiłam się do naszej 5-kilometrowej rundki. Zaraz na początku pętli spotkaliśmy Adriana i tak... gadu-gadu... W tym doborowym towarzystwie chociaż na 5 km zapomniałam, że boli mnie głowa. Dziś wieczorem po pracy chyba powtórzę ten zabieg.

Ból głowy w końcu przeszedł, ale... niestety... w myśl zasady "jak nie urok, to sraczka"... ponad tydzień temu dopadł mnie jakiś rozstrój żołądka. I trzyma mnie do dziś.

Coraz rzadziej dołączam do grupowych treningów biegowych. Trochę mi wstyd, że nie nadążam. Trochę mi wstyd, że wciąż muszę narzekać na jakiś ból. We wtorek po długiej nieobecności stawiłam się jednak z Piterem na trening Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie. Mimo tempa konwersacyjnego - nie dałam rady.
- Znowu zaczęła mnie boleć pięta. Brzuch mi wariuje, jest mi niedobrze - gdy wracaliśmy do domu, skarżyłam się Piterowi. - Czterdzieste urodziny mam dopiero w czerwcu, a mnie już teraz wszystko się wysypuje.
- Nie martw się... Niedługo się to wszystko unormuje - pocieszył mnie Piter, a potem... - Ale zacznij ty wreszcie słuchać swojego organizmu! Bo rzuciłaś się na te treningi jak szczerbaty na suchary - Piter skarcił mnie i miał rację. Najwyższa pora się z tym pogodzić. Czasu w ten sposób nie oszukam.

Posłuchałam wczoraj swojego ciała. Po kolejnej rozstrojonej nocy zrezygnowałam rano z treningu w fitness klubie. Wieczorem odpuściłam bieganie. A dziś pozwoliłam mu pospać tak długo, aż samo się obudzi. Niemniej... Bardzo bym chciała, żeby wreszcie ono zaczęło słuchać mnie. Bo inaczej, jak tak dalej pójdzie, zacznę ryczeć. W kategorię K-40 miałam wejść z przytupem. No ale nie tak miał wyglądać ten przytup, nie tak....