niedziela, 24 kwietnia 2016

Narodowe Święto Kibicowania

Były plany na kibicowanie? Były. A zatem... Najwyższy czas, by się z tych planów rozliczyć.

Rozbieżność numer 1. Wstać miałam o godz.7.00. Zanim jednak punkt siódma zadzwonił budzik, zbudzona zostałam przerażonym głosem Pitera: "Cholera, zaspałem". Otworzyłam oczy, spojrzałam na zegarek... Było coś około 6.40. "Spokojnie. Masz jeszcze sporo czasu" - pocieszyłam go, chwilę jeszcze poleżałam, a potem pomogłam mu znaleźć foliową sukienkę, folię NRC, odprawiłam i - gdy zamknęły się za nim drzwi - wszystko już szło jak po maśleSzybka kawa (duża i nieczarna, ofkors) i szybkie śniadanko (a konkretnie - jajecznica... na maśle - ofkors). Po śniadanku szybka przebiórka w strój biegowy. Nie musiałam pamiętać o numerze startowym, o pasie na tenże numer i o wygodnych bezszwowych majtkach, ale... pamiętałam. Skoro miałam w planach trochę potruchtać, to... jasna sprawa... nie zechciałam założyć koronkowych stringów.

8.20. Na Moście Północnym wsiadłam do tramwaju nr 2 - kierunek Młociny. I tu kolejna rozbieżność. W tramwaju nie spodziewałam się zastać Emilki i jej synka Maksia. Dzień wcześniej napisała, że dojedzie do mnie dopiero na 20. kilometr. Uprzedzając fakty, spotkałyśmy się dopiero na 35-tym. Ale to, że umawianie się z Emilką to wyższa szkoła jazdy, to już zupełnie inna historia. W tramwaju czekał na mnie za to Radek z dwójką swoich dzieci. Razem udaliśmy się na mój pierwszy punkt kibicowania.

O 9.10 gdzieś u zbiegu Al. Szucha i Puławskiej, tuż przed skrzyżowaniem z Goworka, a konkretnie przed kawiarnią Grycan, spotkałam się z Hanią (domety.blogspot.com) i jej mężem Staszkiem. Razem popatrzyliśmy, jak biegnie elita (wtedy jeszcze nic nie wskazywało na taki, a nie inny wynik), a potem dopingowaliśmy znajomych. A znajomych było całe mnóstwo, więc - by kogoś nie pominąć - nie będę silić się na wyliczankę. Wyliczę za to kilka moich kibicowskich refleksji:
1. Pogoda może i nie była najłatwiejsza dla biegaczy, ale - zapewniam - kibicom doskwierała jeszcze bardziej.
2. "Super! Super! Jesteś zwycięzcą!", "Szybciej, szybciej! Nie poddawaj się!", "Meta już niedaleko! Jeszcze tylko 32 kilometry!", "Piąteczka z biegaczem! Piąteczka!" - wszystkie te hasła, które tak bardzo mnie irytują, dla wielu naprawdę okazały się przyjemną motywacją. Ba, to w większości przypadków, sami biegacze garnęli się do piąteczek. Wygląda na to, że to tylko ja jestem jakimś dzikusem.
3. W tym miejscu, o tej porze i przy tej pogodzie stężenie biegaczy było znacznie większe niż stężenie kibiców. Dlatego bardzo często to znajomi biegacze wypatrywali mnie szybciej niż ja ich. Muszę przyznać, że było mi równie głupio co przyjemnie, gdy co jakiś czas słyszałam swoje imię lub gdy ktoś podbiegał do mnie, żeby się przywitać.

Około godziny 9.45 klepnęłam w tyłek Pitera. Z szybkiego lodzika niestety nic nie wyszło. No wyobraźcie sobie, Grycan o tej porze był jeszcze zamknięty. Zresztą... Kto by się lodami objadał przy temperaturze 6 w porywach do 8 stopni Celsjusza.

Pożegnawszy się z Piterem - truchcik do metra. Następna stacja: Natolin, skąd udałam się na swój drugi punkt kibicowania. Gdzie to? Gdzieś na Rosoła, 20. kilometr. Patrz gitara nr 8. Wróć! Jaka gitara? No właśnie... Po przeanalizowaniu mapy maratonu spodziewałam się w tym miejscu jakiegoś zespołu. To miał być znak rozpoznawczy. No bo w jakim innym miejscu mogłaby się umawiać ze swoim mężem żona gitarzysty, jak nie gdzieś w pobliżu sceny? Na szczęście w połowie dystansu, ścisk wśród biegaczy był już znacznie mniejszy, więc wypatrywanie znajomych nie stanowiło problemu. Do niektórych coś pokrzyczałam, z niektórymi pogadałam, z niektórymi się nawet przeleciałam. W sensie: przebiegłam.

20. kilometr. Piter póki co zgodnie z planem. A ja zgodnie z planem zmykam na 35.

Około 10.45 pojawił się Piter. Potruchtałam chwilę obok niego, przekazałam mu żele, zamieniłam kilka słów. W drodze do metra wypatrzyłam jeszcze kilkoro znajomych (m.in. kolegę z liceum, którego ostatnio widziałam na rozdaniu świadectw maturalnych) i dalej - w nogi! Po części metrem, po części na własnych stopach udałam się na 35-ty kilometr i po raz trzeci ukazałam się oczom wielu znajomych. I oczom Pitera, ofkors.

Gdy przemieszczałam się ze zbiegu Spacerowej i Gagarina w stronę Stadionu Narodowego, już od dawna wiedziałam o sukcesie Artura Kozłowskiego i Henryka Szosta. Gdy przemieszczałam się ze zbiegu Spacerowej i Gagarina w stronę Stadionu Narodowego, miałam okazję pogratulować wielu nieznanym sobie osobom z medalami na szyi. Gdy przemieszczałam się ze zbiegu Spacerowej i Gagarina w stronę Stadionu Narodowego, miałam wreszcie jeszcze jedną refleksję związaną z kibicowaniem. Szczerze mówiąc bałam się wcześniej, że znudzi mnie ta zabawa, że znudzi mnie patrzenie, jak biegają inni, że będę pękać z zazdrości, że w czasie, gdy inni robią życiówki, ja przybijam piąteczki, tymczasem... sprawianie radości innym - sprawiło radość mnie, a ta ciągła gonitwa, przemieszczanie się i walka, by wszędzie zdążyć na czas - dostarczyło naprawdę sporej adrenaliny. Wpadając na metę (jak się zaraz okazało, jakieś 5 minut przed Piterem), pomyślałam sobie... Nie licząc nic nieznaczących rozbieżności, plan kibicowania zrealizowałam w stu procentach. To może ja się już zupełnie z tego biegania na to kibicowanie przerzucę?

- Biegnę na ostatnich nogach - oznajmił Piter, gdy złapałam go na 35. kilometrze.
- A masz jakieś inne? - zapytałam. - Z tego co wiem, masz tylko jedne. Pierwsze i ostatnie.

Coś na kształt uśmiechu pokazało się na twarzy Pitera. Ale to był raczej wymuszony uśmiech. Bo Piter nie musiał mówić nic, bym zorientowała się, że jest już zmęczony.

Koniec końców na metę wbiegł kawałek za chorągiewkami 04:15. Ale najważniejsze, że jest cały, zdrowy i (mimo wszystko) zadowolony z nowej życiówki.

sobota, 23 kwietnia 2016

taktyka na maraton, czyli...

...czyli gdzie, kiedy, komu i z kim zamierzam kibicować podczas ORLEN Warsaw Marathon.

Jeszcze jakiś czas temu korciło mnie, by pobiec tegoroczny OWM. "Niedrogi pakiet ze zniżką dla osób, które biegły w poprzednich edycjach. No gdzie ty pobiegniesz duży maraton po takiej taniości?" - dzwoniło mi w prawym uchu. W lewym uchu zaś odezwał się sentyment: "Pamiętasz swój maratoński debiut na pierwszej edycji Orlenu? Pamiętasz te emocje? Pamiętasz tę radość, jak po niecałych 5 godzinach przekroczyłaś linię mety?" No kurczę... pamiętałam. I bliska już byłam dokonania zapisu. Ba, zalogowałam się nawet na swoje orlenowe konto, lecz... pośród tego całego dzwonienia w uszach odezwał się nagle zdrowy rozsądek, który krótko acz dobitnie podpowiedział: "Nie jesteś gotowa". W formularzu zapisów zaznaczyłam jedynie okienko "Charytatywny Marszobieg Dar Serca".

Jeszcze jakiś czas temu korciło mnie, by w czasie, gdy tysiące maratończyków (a wśród nich mój mąż) blokować będą ulice centralnej i południowej Warszawy, zaszyć się na swojej północy i zrelaksować się po długim tygodniu pracy: wyspać się, coś tam sobie potruchtać i pójść na fitness - najchętniej na stretching. Ale nagle... sama-nie-wiem-jak, sama-nie-wiem-skąd, i w prawym, i w lewym uchu zaczęło mi dzwonić: "JEDZIEMY KIBICOWAĆ!!!". Przez to dzwonienie nie przebił się nawet głos zdrowego rozsądku.

No więc... Plan jest taki...

7.00. Pobudka. Szybka kawa (duża i nieczarna, ofkors) i szybkie śniadanko. Na szczęście nie muszę wpychać w siebie żadnej pszennej buły: ani z dżemem, ani z miodem, ani z Nutellą. Banany i galaretki przedstartowe też mogę sobie darować. Mogę sobie zjeść, co chcę. Nawet zapiekankę z ciężkiego pełnoziarnistego chleba z dużą ilością ciągnącego się sera i z ogórkiem kiszonym na dokładkę. Po śniadanku szybka przebiórka w strój biegowy. Po co mi strój biegowy, skoro nie biegnę maratonu? Wkrótce się wyjaśni. Ale najważniejsze, że nie muszę pamiętać, o numerze startowym, o pasie na tenże numer i o wygodnych bezszwowych majtkach. Jak zechcę, mogę założyć nawet koronkowe stringi.

8.20. Na Moście Północnym wsiadam do tramwaju nr 2 - kierunek Młociny. W tramwaju spodziewam się zastać Emilkę i jej synka Maksia. Oczywiście nie zdziwię się, jak ich nie będzie, bo Maksio wytnie jakiś numer, ale... póki co jestem przy nadziei... znaczy... pełna nadziei.

Około 8.30 - przesiadka do metra. Następna stacja: Politechnika, skąd spacerkiem udaję się na spotkanie z Hanią (domety.blogspot.com) i na swój pierwszy punkt kibica. Gdzie to? Tuż przed 10 kilometrem, gdzieś u zbiegu Al. Szucha i Puławskiej, tuż przed skrzyżowaniem z Goworka. Patrz gitara nr 3.


Z Hanią zamierzamy popatrzeć, jak biegają miszczowie. A jak już przebiegnie elita, wypatrywać będziemy znajomych. "Super! Super! Jesteś zwycięzcą!", "Szybciej, szybciej! Nie poddawaj się!", "Meta już niedaleko! Jeszcze tylko 32 kilometry!", "Piąteczka z biegaczem! Piąteczka!". Mam nadzieję, że nie obrazicie się, jak w ferworze walki wykrzykiwać będę te wszystkie komunały, które mnie osobiście podczas biegu bardziej wkurzają niż motywują. Mam nadzieję też, że nie obrazicie się, jak miejsce kibicowania opuszczę, gdy tylko znikną mi z oczu baloniki z cyferkami: 0, 4, 1, 5. Tak, tak... słownie - cztery: piętnaście... na tyle planuje biec Piter. Po jego przebiegnięciu jeszcze tylko szybki lodzik... w sensie... jakiś Rożek Firmowy albo inny Przysmak Grycana i... pożegnawszy się z Hanią - kierunek metro.

Następna stacja: Natolin, skąd udaję się (mam nadzieję, że wciąż w towarzystwie Emilki i Maksia) na swój drugi punkt kibicowania. Gdzie to? Gdzieś na Rosoła, 20. kilometr. Patrz gitara nr 8.


Kiedy tu dotrę, po miszczach z pewnością nie będzie już nawet śladu. Ale co mi tam miszczowie... Co mi tam numery (słownie): jeden, dwa czy trzy. Najważniejsze , by wypatrzeć na balonikach: 0, 4, 1, 5 i podenerwować trochę pewnego jegomościa z bródką. Potem zaś... szybka konsumpcja... w sensie... godzina już może być taka, że trzeba będzie coś zjeść. Wiadomo... podczas maratonu traci się tyle kalorii...

Jak już popatrzę na tyłeczek męża, zgarniam Emilkę i Maksia i znowu udaję się do najpewniejszego tego dnia środka komunikacji miejskiej. Emilka z Maksiem pojadą już na metę, a ja... Następna stacja: Pole Mokotowskie, skąd udaję się na ściankę... znaczy ścianę... znaczy 35. kilometr. Patrz gitara nr 17.


Tu, w oczekiwaniu na słynne, wciąż-te-same baloniki, miałabym ochotę najzupełniej szczerze powiedzieć maratończykom, że do mety mają niedaleko i żeby się nie poddawali, ale... Maratończyk mierzący się ze ścianą może być bardziej niebezpieczny niż byk na widok czerwonej płachty. To ja może pomilczę?

Po upewnieniu się, że z Piterem wszystko w porządku i że nie nastąpiła jakaś zdrada... w sensie... że Piter nie zdradził baloników z cyferkami 0, 4, 1, 5 z balonikami 0, 4, 3, 0 albo, nie daj Boże, z balonikami 0, 4, 4, 5, udaję się na metę. Oczywiście logika nakazywałaby znowu przenieść się do undergroundu: Metro Pole Mokotowskie - Metro Świętkorzyska (tu przesiadka do linii M2) - Metro Stadion, ale... do akcji znowu włącza się zdrowy rozsądek, który podpowiada, że chyba szybciej będzie, jak pobiegnę. No. Strój biegowy założyłam rano, więc lecim. W porównaniu z maratończykami trochę na skróty: Belwederska, Plac na Rozdrożu, Aleje Ujazdowskie, Rondo de Gaulle'a, Most Poniatowskiego, Rondo Waszyngtona, błonia Stadionu Narodowego od strony Zielenieckiej, meta.



Tutaj, niecierpliwie spoglądając na zegarek, wypatruję Pitera. I gdy wreszcie finisz ma za sobą, rzucam mu się na szyję, całuję i mówię, że jestem z niego dumna. Nawet jeśli zdradził... nawet jeśli baloniki 0 ,4, 1, 5 zdradził z balonikami 0, 6, 0, 0. A że troszkę capi? No dżizas... nawet ja po maratonie nie pachnę fiołkami.

THE END.
I gra gitara.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Paris, Paris

Biegając jakiś czas temu po moim osiedlu, natknęłam się na Roba - kolegę z Biegam na Tarchominie.
- Dokąd biegniesz?
- Tu i tu.
- A ja tam i tam.
- No to super. Kawałek możemy pobiec razem.
I pobiegliśmy, prowadząc sobie pogawędkę. Bynajmniej nie o tym i tamtym. Rob wrócił właśnie ze swojej pierwszej wycieczki do Paryża. Tematyka pogawędki była więc bardzo konkretna.

- A ty byłaś w Paryżu? - zapytał mnie wreszcie Rob, podzieliwszy się ze mną swoimi wrażeniami.
- Byłam. Trzy razy.
- I jak ci się podobał?
- Cóż... Byłam trzy razy. Za każdym razem z kim innym. A moje wizyty w Paryżu to klasyczny przykład na to, że nie jest ważne, dokąd się jedzie, ale z kim. Miasto to polubiłam dopiero za trzecim razem. Gdy pojechałam tam z mężem. W odwiedziny do koleżanki - odpowiedziałam Robowi i rozpoczęłam długaśny monolog (wielką improwizację???). Bo Paryż dla mnie to temat-rzeka. Rzeka z pewnością dłuższa niż Sekwana.

No więc opowiedziałam Robowi o tym, jak pierwsza moja wycieczka była końcem pewnej przyjaźni. O tym, jak druga, która miała być wyjazdem integracyjnym, podzieliła towarzystwo. O tym, jak z mężem złaziłam Paryż wzdłuż i wszerz. Kluczem programu były jednak dwie anegdoty, które - ze względu na ich poniekąd sportowy charakter - pozwolę sobie przytoczyć.

Grudzień 2001. Rozpoczęłam właśnie wraz z koleżanką pracę przy Familiadzie, a nasz prezes wpadł na pomysł zorganizowania wyjazdu integracyjnego do Paryża dla wszystkich osób tworzących teleturniej - tych starych, i tych nowych. Z różnych względów nie było mi to wówczas na rękę, ale... Ale skoro był to pomysł samego prezesa, to jakoś tak głupio było odmówić.

Drugiego dnia pobytu odłączyłyśmy się z dwiema koleżankami od reszty, bo miałyśmy swój własny pomysł na zwiedzanie Paryża. Po dość długim spacerze usiadłyśmy w kawiarnianym ogródku (tak, tak... w grudniu 2001 w Paryżu pogoda była taka, że szkoda się było kisić wewnątrz) i postanowiłyśmy nasz relaksik uwiecznić na zdjęciu. Jedna z koleżanek oddaliła się z aparatem, zaczęła coś tam kadrować, gdy...
- Jak chcecie, to wam zrobię zdjęcie - zwrócił się do nas jakiś mężczyzna. Po polsku.
Spojrzałyśmy po sobie, a jedna z koleżanek wyszeptała:
- Ej, dziewczyny, to Wojciech Fibak.
Cóż... Nie bardzo interesował mnie w tamtych czasach sport, więc gdyby nie ta informacja, nie miałabym pojęcia, że mam przed sobą znanego polskiego tenisistę.
Wojtek Fibak zrobił nam zdjęcie, zapytał skąd jesteśmy i co robimy w Paryżu.
- A ja tu sobie piję kawę z córką - oznajmił, a koleżanka nie omieszkała tego później skomentować: "Pewnie myślał, że jesteśmy paparazzi z Polski, że to jemu robimy zdjęcie i że próbujemy przyłapać go na jakichś miłosnych ekscesach z młodszymi dziewczynami".
Tak czy owak... My trzy - on jeden... A niech tam... Nie oponowałyśmy, gdy Wojtek zaproponował, że oprowadzi nas kawałek po Paryżu i opowie kilka historii. Na dowód, że nie jestem mitomanką, a te moje różne przygody to najprawdziwsza prawda, załączam zdjęcie:




Grudzień 2008. Na zaproszenie Dorotki, którą miałam przyjemność poznać podczas zdjęć do filmu "Janosik. Historia prawdziwa" po raz trzeci odwiedziłam Paryż. Tym razem z mężem. Przez pierwsze dni katowałam go zabytkami i wszystkimi historycznymi miejscami stolicy Francji. 6 grudnia, dzień przed wyjazdem postawiliśmy jednak na Paryż nowoczesny. Po wizycie w dzielnicy La Defense postanowiliśmy zwiedzić Stade de France.
- A może trafimy na jakiś mecz? - rozmarzył się Piter, gdy wsiadaliśmy do metra.
Im dłużej jechaliśmy tym metrem i im bliżej stadionu byliśmy, tym większy robił się tłok. Gdy wysiadaliśmy przy Stade de France, był już prawdziwy ścisk. Jakieś szaliki, jakieś stoiska, jakieś kolejki do wejść...
- Ej... Chyba naprawdę ktoś tu gra dzisiaj mecz - Piter był już pewien. Tyle że - jak się okazało po krótkim rekonesansie - nie był to mecz piłki nożnej, lecz mecz rugby.

Z ciekawości podeszliśmy do kasy sprawdzić ceny biletów i gdy już zaczęliśmy się wycofywać...
- Chcecie bilety? - zapytała przesympatyczna pani z ochrony.
- Nie. Nie mamy tyle kasy - zaczęliśmy jej tłumaczyć.
- Ale ja chcę je wam dać w prezencie. Moi znajomi nie mogli pójść. Szkoda, żeby się zmarnowały.
Podziękowaliśmy pani za ten mikołajkowy podarunek, a potem, krzycząc głośno "allez, allez!", w meczu drużyna Stade de France kontra Harlequins London kibicowaliśmy, oczywiście, gospodarzom. Chociaż kompletnie nie mieliśmy pojęcia, na czym ta gra polega. Ba... Nie wiemy tego do dziś.


 

W związku z pasją, która wówczas była mi obca, a która bliska jest mi dziś, miałabym teraz ochotę pojechać do Paryża na jakąś prawdziwie sportową przygodę. Jakiś maraton, jakaś połóweczka, jakieś nawet zwyczajne bieganie lub truchtanie, ale... Wystarczyło, że opłaciłam kilka nie największych i nie najdroższych wiosenno-letnich rodzimych biegów, a na moim koncie zrobiła się dziura budżetowa. Cóż... Moją drugą bolączką oprócz starości-nie-radości jest to, że nie zarabiam tyle, co kiedyś, pracując przy filmach czy teleturniejach, i nie stać mnie już na podróże poza granice.