poniedziałek, 22 września 2014

coś się kończy, coś się zaczyna

Powoli kończy się sezon biegowy. Jeszcze tylko kawałek września, październik, a zawodów w kalendarium pojawiać się będzie znacznie mniej. Póki co jednak trwa istne szaleństwo. W Warszawie i okolicach w soboty i w niedziele potrafią się odbywać 3-4 starty dziennie. Ot, chociażby 07.09, kiedy ja biegłam sobie półmaraton na Festiwalu Biegowym w Krynicy, można było wystartować i w Biegu przez Most organizowanym na mojej Białołęce, i w Małej Mili Mareckiej, i w Otwockim Integracyjnym Biegu Ulicznym, i w Biegu z wózkiem... Tego dnia (czego akurat zupełnie nie rozumiem) w paradę weszły sobie także dwa biegi charytatywne (oparte ponadto na podobnej formule - wpłata na wskazany cel zależała od ilości okrążeń pokonanej przez uczestników): Onkobieg, organizowany przez Stowarzyszenie Pomocy Chorym na Mięsaki „SARCOMA” i Bieg Serca, organizowany przez grupę Spartanie Dzieciom (ci to zresztą dwoją się i troją: wracając z Wrocławia spotkaliśmy kilkoro ich reprezentantów na Młocinach - wracali właśnie z maratonu w Wilnie). Nie lepiej wyglądały kolejne weekendy. Gdybym 14.09 nie miała priorytetu pod tytułem 32. Wrocław Maraton, to czułabym się pewnie jak osiołek, któremu w żłoby dano. A gdybym na weekend 20-21.09 nie miała już od dawna innych planów, to z pewnością kompletnie pogubiłabym się w tej klęsce urodzaju. Jakie to były plany? W sobotę 20-go przebiec chciałam Grójecką Dychę (bo jestem przyjacielem tego biegu), a w niedzielę 21-go - wziąć udział w Szybko po Woli (bo to ostatni dzwonek, by zaliczyć trzeci bieg - bieg niezbędny do znalezienia się w klasyfikacji ogólnej całego Grand Prix). Niestety w ich pełnej realizacji przeszkodził mi mój zawodowy grafik, wedle którego swoje wszystkie wolne weekendowe dni września zużyłam już na Wrocław i Krynicę. To i tak cud (a właściwie nie cud, tylko kolejna uprzejmość mojej kierowniczki Ani, która twierdzi, że "wybiegany pracownik = dobry pracownik" i w niedzielę 21.09 ustawiła mi drugą zmianę), że dane mi było zakończyć cykl Szybko po Woli.

O cyklu Szybko po Woli - choć w dość dziwacznej formie - napisałam wiele (patrz notki "ślimak, ślimak, pokaż rogi..." oraz "smuga cienia") i przez dłuższy czas myślałam, że więcej napisać się już nie da. Ci sami ludzie, ten sam park, ten sam dystans, ta sama trasa, ten sam regulamin, to samo 4. miejsce w kategorii wiekowej... A jednak, gdy po biegu siedziałam razem z mężem w samochodzie, dotarło do mnie, że takie stałe czynniki bardzo dobrze pozwalają uchwycić zmiany. Nie tylko te, które dotyczą okoliczności przyrody (cykl zaczynał się wiosną, a skończy się w samym środku jesieni), lecz przede wszystkim te, które dotyczą mnie samej. Cztery i pół miesiąca - tylko tyle i aż tyle dzieli mój pierwszy i mój ostatni bieg w cyklu. Zaczynałam go jako osoba bezrobotna zwolniona z opłaty startowej, a skończyłam jako osoba pracująca, którą stać było na uiszczenie wpisowego. Zaczynałam go jeszcze jako reprezentujący wolny zawód filmowiec, a skończyłam już jako sprzedawca na etacie. Zaczynałam go jako osoba, której waga rozpoczynała się cyfrą 7, a skończyłam lżejsza o jakieś 4 kg (nie, nie, to nie dieta i trening, to raczej okoliczności związane z nową pracą) i teraz mogę się pochwalić cyfrą 6. Zaczynałam go jako biegaczka, której ciągle jakieś sekundy stawały na przeszkodzie, by na 10 km złamać 50 minut, a skończyłam...

foto by Piter - mój wierny kibic
21.09.2014
Rok temu w pierwszy dzień jesieni, tydzień przed Maratonem Warszawskim, wzięłam udział w Biegu Pileckiego na Żoliborzu i ustanowiłam natenczas nową życiówkę. Dziś też jest pierwszy dzień jesieni. Dziś też wzięłam udział w pewnym biegu. Co prawda w innym, w innym miejscu i tydzień po Maratonie Wrocławskim, ale... Nowa życiówka jest. Poprawiona o jakieś 45 sekund.* Z magiczną czwórką na przedzie.

*Tabele wyników pokazała, ze rekord poprawiony został o 49 sekund i wynosi teraz 49:26.








Przeprowadziłam niedawno w pracy jakąś rozmowę z moim nowym kierownikiem (nie, nie, moja ukochana Ania nie została zwolniona za swoje poglądy o wybieganych pracownikach, lecz to ja - chyba w ramach uznania i nagrody - przeniesiona zostałam do nowego sklepu). Po krótkiej wymianie zdań...
- Rozumiem, że jesteś taką osobą, która nie lubi stać w pracy bezczynnie i zawsze musi coś robić? - usłyszałam. - I pewnie jesteś z tych, którzy lubią kończyć to, co zaczęli?
- Tak - potwierdziłam. A dziś jeszcze mogę dodać, że lubię kończyć mocno i z przytupem. I że w powiedzeniu, iż prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, a nie jak zaczyna, zamieniłabym tylko jedno słowo. W miejsce "mężczyzny" wstawiłabym "człowieka". Bo zasada nieosiadania na laurach i starania się o to, by dobre pozostawało nie tylko pierwsze wrażenie, obowiązywać powinna bez względu na płeć.

Bardzo żałuję, że nie będzie mnie na biegu kończącym Grand Prix Szybko po Woli (gdy 12-go października inni uczestnicy będą biec po raz ostatni po trasie w kształcie ślimaka, ja będę właśnie finalizować mój najważniejszy tegoroczny plan biegowy - w drodze po Koronę Maratonów Polskich biec będę 15. Poznań Maraton). Ale jeszcze bardziej żałuję, że jednak nie udało mi się dotrzeć w tym roku na Grójecką Dychę. Bo bardzo chciałam zakończyć moją współpracę z organizatorami biegu jakąś fajną relacją na blogu. A tak... zamiast mocnego akcentu i przytupu zamieścić mogę jedynie takie oto zdjęcia:

Gdzie Wielka Improwizacja nie może, tam męża pośle. Z Grójeckiego Biegu Ulicznego Piter przywiózł mi medal, jabłka i czas lepszy niż wykręciłabym ja.
To na Grójeckim Biegu Ulicznym było tyle jabłek, a Piter mi przywiózł tylko kilogram??? No ja nie wiem... Niby pochodzi spod Radomia, a nie ma w sobie nic z chytrej baby. Chyba strzelę focha ;)

Zamieścić też mogę fragment "służbowej" korespondencji:

Hej,
jest mi niezmiernie przykro, ale nie będę mogła do Was przyjechać na bieg. Nie dało się ustawić grafiku tak, bym 20.09 miała wolne. Do końca jednak będę z Wami na posterunku. No i tak się zastanawiam, czy mojego pakietu nie mógłby wykorzystać mąż. Zrobiłby sobie jakieś foty, ja zamieściłabym je na blogu. Zrobiłabym taką mini-relację na "zakończenie" naszej współpracy
- napisałam któregoś dnia.

Jakie zakończenie współpracy ;) ? Zwieńczenie pewnego etapu :) - na mojego maila odpowiedział Mariusz.

No właśnie... Powoli kończy się sezon biegowy. Jeszcze tylko kawałek września, październik, a zawodów w kalendarium pojawiać się będzie znacznie mniej... Zima nie oznacza jednak końca biegania. Trochę odpoczniemy, trochę się wzmocnimy, opracujemy nowy plan treningowy, a potem... rozpocznie się przecież kolejny sezon, i kolejny, i kolejny... Po drodze pewnie będą jakieś stałe, pewnie będą jakieś zmienne, ale... o definitywnym zakończeniu będzie można powiedzieć dopiero... sami-wiecie-kiedy.

środa, 17 września 2014

w drodze po Koronę Maratonów Polskich, przystanek czwarty: wrocławski bieg wsteczny

W XXI wieku przed Maratonem Wrocławskim stolicę Dolnego Śląska odwiedziłam zaledwie dwa razy. W 2008 roku, gdy wpadłam tam w odwiedziny do koleżanki i w 2010 roku, gdy przyjechałam tam na zdjęcia do pewnej fabuły (tytułu nie podam, bo film powstał z gatunku tych, na które warto spuścić kurtynę niepamięci). Wyniosłam z tych wizyt wspomnienie przepięknie odrestaurowanej Starówki, majestatycznego Ostrowa Tumskiego, Placu Grunwaldzkiego po modernizacji, świeżo wybudowanego kompleksu hal i studiów filmowych należących do grupy ATM... Krótko mówiąc, w mej pamięci Wrocław zachował się jako prawdziwe zachodnioeuropejskie, nowoczesne miasto.

Jakież więc było moje zdumienie, gdy w ostatnią sobotę stawiłam się na campingu nieopodal Stadionu Olimpijskiego, w okolicach którego usytuowany był start i meta 32. Wrocław Maratonu. W domkach, w których wraz z krewnymi (a w zasadzie jednym) i znajomymi miałam spędzić przedmaratoński nocleg, nie zagościł jeszcze XXI wiek. Tu PRL wył z każdego kąta, a czas nie tyle stanął w miejscu, co wykonał parę kroków wstecz. Gdy zobaczyłam je po raz pierwszy, nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać... Gdy zobaczyłam je po raz pierwszy, nie wiedziałam też, że te "parę kroków wstecz" stanowić będzie najlepsze podsumowanie biegu, jaki odbył się 14.09.2014.

Właściwie nie umiem powiedzieć, co się podczas tego maratonu wydarzyło. Pierwsza połowa poszła mi jak z nut. Biegłam sama, więc nie traciłam energii ani na pogaduszki, ani na dostosowywanie się do cudzego kroku. Kilometr po kilometrze zerkałam na stoper, by stwierdzić, że biegnę równym, miarowym tempem. Gdybym je utrzymała albo nawet odrobinę spowolniła, nową życiówkę miałabym w kieszeni. W każdym punkcie odświeżania i odżywiania, nie zatrzymując się, piłam wodę. Na tyle dużo, by zaspokoić pragnienie. Na tyle mało, by uniknąć jej nadmiaru w pęcherzu i konieczności korzystania z TOI TOI-a. Na wszelki wypadek zrezygnowałam z lekko gazowanych izotoników. Po pozytywnych doświadczeniach z shotem wypitym podczas półmaratonu w Krynicy na zawody zaopatrzyłam się w żele. No dobra, nie testowałam ich nigdy wcześniej, ale nie zaszkodziły. Aczkolwiek... również nie pomogły. Nie poczułam po nich żadnego przypływu mocy. I może to był właśnie ten punkt, w którym zawaliłam. Bo może zamiast żeli powinnam była pochłaniać po prostu dostarczone przez organizatora banany i kostki cukru. Może, może... W każdym razie w drugiej części maratonu poczułam niemoc. Upał, który mi wcześniej nie przeszkadzał, nagle niesamowicie zaczął mi doskwierać. Ledwo wypiłam wodę, a chwilę później z powrotem czułam suchość w gardle. Do tego co jakiś czas odzywała się kolka i... tak bardzo nie chciało mi się przebierać nogami... W pewnym momencie, gdy do tych przeszkód jak kłody pod nogi rzucona została jeszcze kostka brukowa, usłyszałam fragment rozmowy, w której jeden z mężczyzn stwierdził: "Biegam dość szybko piątki, dziesiątki, półmaraton mogę przebiec w półtorej godziny, a maraton... no nie rozumiem... wciąż nie mogę złamać magicznych 4 godzin. Dziś również nic z tego nie będzie." No cóż... Niby ukończyłam wcześniej 4 maratony, a mimo to we Wrocławiu okazało się, że ten dystans to wciąż dla mnie czarna magia. W poniedziałek swój występ podsumowałam więc następująco:

"Nie mam po Wrocławiu "syndromu dnia po maratonie". Nie mam też tradycyjnie żadnego odcisku, otarcia ani odprysku na pomalowanych paznokciach. Mam za to mały niesmak. I na nic się zdadzą pocieszenia, że wczoraj było ciężko, gorąco i większość odnotowała słabsze niż zazwyczaj wyniki, że ważne, iż w ogóle ukończyłam... Ze swoim czasem 04:41:24 zaliczyłam najgorszy w tym roku i w ogóle drugi najgorszy (po debiucie) rezultat. Jestem cieniasem :/"

"A mi się wydaje że od czasu do czasu trzeba się cofnąć, łatwiej wtedy ruszyć do przodu, do przodu to niekoniecznie szybciej, taka refleksja po tym co piszesz i po moim wczorajszym kiepskim wyniku w Wilnie :) Głowa do góry i kombinujemy nad lepszym treningiem i taktyką :)" - skomentował mój wpis Michał Mroczkowski, jeden z właścicieli sklepu Fast Foot. No więc ruszam do przodu, a wspomnienia z Wrocławia pozostawiam w formie rozsypanej układanki. Nie będę specjalnie się wysilać, by złożyć ją do kupy. No i... Tak jak ostatecznie z naszych domków campingowych (jak nic... zabiorę tam męża w romantyczną podróż z okazji jakiejś okrągłej rocznicy ślubu) śmiać się zamierzam, a nie płakać.

foto by wielka nieobecna na zdjęciu, czyli ja
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie naszą wesołą gromadę urzędującą w Polskim Busie. Dla niektórych była to jedna z wielu biegowych wycieczek, niektórzy urywali się ze smyczy po raz pierwszy. Dla niektórych 32. Wrocław Maraton miał być kolejnym przebiegniętym maratonem (i to w ramach zdobywania Korony Maratonów Polskich), dla niektórych (a w zasadzie niektórego) miał być to debiut. Niektórzy planowali go przebiec tak po prostu, a niektórzy szykowali się do roli pacemakerów na 4:45. Na zdjęciu (nie licząc mnie) zabrakło tylko Żuczka, który dobił do nas późniejszym autobusem i który - jako chyba jedyna osoba spośród nas - w myśl dyskutowanego przez nas podczas podróży artykułu nie jest cieniasem.


foto by Karolina Orzechowska
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie tych wszystkich znajomych, których spotkałam w okolicach biura zawodów. Karola, z którym (z powodów, o których wciąż nie chcę/nie mogę pisać) spędziłam wiele upojnych chwil w Krynicy. Tomka Kucharczyka, który był jednym z moich trenerów przed pierwszą edycją OWM, a teraz jest moim kolegą z pracy - człowiekiem od biegowych zadań specjalnych w New Balance. Damiana, który biega, żeby jego syn Bartek mógł biegać. Damian! Stanowczo musisz zwolnić! Bartek zapitala już tak szybko, że nie da się go zatrzymać, a namówienie go do pozowania to jakaś masakra.








Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie "Wrocław by night" i to zimne pszeniczne piwko ważone w miejscowym Spiżu - pyszne, niedrogie, z chlebem ze smalcem w bonusie (tak, tak, popełniłam ten grzech przed maratonem). Najbardziej zalała się Ola - i to dosłownie, a nie w przenośni. Jakieś pół szklanki wylądowało jej na jedynych spodniach, które ze sobą zabrała. Z pewnością nie było jej do śmiechu, ale my się śmialiśmy, więc i ona się śmiała.




foto by samowyzwalacz
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie naszą upojną noc w małym, różowym domku...









foto by tajemniczy nieznajomy



Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie Małgosię i Pawła, którzy do roli zajęcy przygotowali się perfekcyjnie.
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie trasę, która w ostatecznym rozrachunku była najładniejszą spośród dotychczasowych tras, jakie przebiegłam w ramach Korony Maratonów Polskich.
Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie tych wszystkich zaangażowanych organizatorów, wolontariuszy, kibiców, przypadkowych przychodniów, którzy dzielili się z biegaczami swoją wodą... Największą radość wywołał jednak u mnie widok Magdy i Tomka - moich prywatnych kibiców, znajomych, których poznałam pisząc poprzedniego bloga. "Gośka, co ty robisz? Biegnij dalej!" - krzyknęła Magda, gdy zatrzymałam się na ich widok. "No chyba żartujesz..." - odpowiedziałam coś w tym stylu. To było około 40. kilometra. W momencie, gdy już od dawna wiedziałam, że nic na tym maratonie nie ugram, a do tego nie będzie już potem czasu na żadne spotkanie i pogawędkę.

Uśmiech nie schodzi mi z ust, jak przypomnę sobie spotkanie z reprezentantami Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie z innych miast. Siedzieliśmy sobie po biegu udekorowani medalami. Uzupełnialiśmy płyny, jedliśmy regeneracyjną zupę. Podziwialiśmy patent Adama na uniknięcie otarć w miejscu, gdzie mężczyźni mają je najczęściej (specjalna koszulka z wyciętymi otworami niestety została zasłonięta na zdjęciu). No i to losowanie samochodu... Oddech wstrzymany podczas wybierania losu, jęk zawodu podczas wyczytywania nazwiska, bezcenna mina pana, który odmierzał 60 sekund, jakie zwycięzca miał na zgłoszenie się po kluczyki, radosne owacje, gdy na scenie po minucie nie zjawiał się nikt... I tak z pięć razy. Najpierw nie pojawił się jakiś Przyparty, potem Zając, potem Marchewka, potem człowiek o dwóch imionach (Grzegorz Mirek, jeśli mnie pamięć nie myli), potem jeszcze ktoś... Ostatecznie i tak wygrał jakiś zając - tzn. jeden z pacemakerów. Nie, nie... Nikt go nie zlinczował. Brawa dostał, jak należy.

********************

W drodze powrotnej do Warszawy omawialiśmy z ekipą nasze najbliższe biegowe plany i wznosiliśmy toast za Grzesia, dla którego Wrocław był ostatnim przystankiem w drodze po Koronę Maratonów Polskich.
- Mnie na szczęście został jeszcze tylko Poznań - stwierdziłam. - Nieważne jak, byle go przebiec. A w przyszłym roku... Chyba tak jak Grześ zrobię sobie Koronę Półmaratonów. Tak czy owak... jeszcze tylko Poznań i kończę z maratonami...
- Hahaha... No jasne... Hahaha... - usłyszałam w odpowiedzi śmiech brata. A lepiej od niego zna mnie chyba tylko mąż.

Numerek (jak i zresztą cały pakiet startowy) był naprawdę w porzo.
No więc napisał mi w poniedziałek Michał: "A mi się wydaje że od czasu do czasu trzeba się cofnąć, łatwiej wtedy ruszyć do przodu, do przodu to niekoniecznie szybciej, taka refleksja po tym co piszesz i po moim wczorajszym kiepskim wyniku w Wilnie :) Głowa do góry i kombinujemy nad lepszym treningiem i taktyką :)". Pisząc to, nie wiedział z pewnością, że z tym cofaniem idealnie się wpasował do moich rozmyślań o paru krokach wstecz. Mimo celności jego uwagi nie zamierzam jednak kombinować. Nie znajdę sobie trenera, który opracowałby mi super plan, nie wynajmę - jak to ostatnio jest w modzie - dietetyka, nie opłacę prenumeraty żadnych czasopism ani książek biegowych, nie zakupię wypasionego Garmina i najdroższych dopalaczy na cały rok, a gdy mnie ktokolwiek kiedykolwiek o taktykę zapyta, odpowiadać będę niezmiennie (i to z głową podniesioną do góry): "Mam zamiar improwizować. Inaczej nazwa bloga, która dopisana jest drobnym druczkiem na numerze z Wrocławia, przestanie być aktualna. To nie ja mam być dla biegania, a bieganie ma być dla mnie."
 

PS. Mam często zwyczaj spuszczać na coś kurtynę niepamięci, nie lubię babrać się w przeszłości, rozdrapywać ran i żałować, że coś zrobiłam lub że czegoś nie zrobiłam, ale... jednej rzeczy w związku z 32. Wrocław Maratonem jest mi żal: że nie ubrałam się w bardziej charakterystyczny sposób. Przez co nie mogę się znaleźć w żadnej z galerii zdjęciowych, jakie wysypały się na różnych portalach jak grzyby po deszczu, a jedynym moim zdjęciem z trasy jest to "wyplute" z mety opublikowane na datasport.pl. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... Pani z numerem 4293 - poszukiwana!



piątek, 12 września 2014

wakacje z biegami

Festiwal Biegowy Forum Ekonomicznego (od tego roku PZU Festiwal Biegowy) to największe święto biegowe w Polsce. W czasie, gdy się odbywa (w tym roku był to okres 5-7 września), do Krynicy przyjeżdżają tysiące biegaczy z całej Polski. Oczywiście po to, by robić to, co lubią najbardziej: biegać, biegać, biegać... A wybierać mają z czego. Są tu biegi krótkie, średnie, długie i bardzo długie - od 600 m (Bieg Przebierańców, Bieg Kobiet) do 100 km (Bieg 7 Dolin). Są tu biegi pod górę (Bieg Górski na Jaworzynie), z górki (Życiowa Dziesiątka) i po płaskim (biegi rozgrywające się na Deptaku). Są tu biegi indywidualne i sztafetowe (Sztafeta Deptaka 4x1mila, Sztafeta Maratońska). Są biegi dzienne i biegi nocne (Bieg Nocny na dystansie 5 km). Są biegi typowo zabawowe (Bieg Przebierańców), i takie, do których bez poważnych przygotowań lepiej nie podchodzić (Bieg 7 Dolin, biegi górskie na dystansie 33 i 66 km, Koral Maraton). A oprócz tego imprezy towarzyszące (Górskie Mistrzostwa Polski w nordic walking, MTB na Górze Parkowej, biegi dla dzieci), wybory wydarzenia biegowego i dziennikarza sportowego roku, różnego rodzaju występy i koncerty, Forum Sport Zdrowie Pieniądze, targi (biegowe i rękodzieła)... Do wyboru, do koloru. Czy też do Koralu. Bo dzięki jednemu ze sponsorów zimny karbo-LODING można uprawiać do woli. Podczas Festiwalu Biegowego uzdrowisko zdominowane zazwyczaj o tej porze roku przez kuracjuszy zamienia się w tętniące życiem miasteczko sportowe, a atmosfera panuje tu niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Duch rywalizacji przeplata się z duchem zabawy i z duchem fair play (w Krynicy przyznana została nawet NAGRODA NORDIC WALKING FAIR PLAY). I gdzie nie spojrzeć, sami znajomi. Wreszcie można spokojnie się uściskać i pogadać. Bo - nie licząc startów - nikt się nigdzie nie spieszy.

Jedziemy na wycieczkę, bierzemy Misia... za kierowcę. Kierunek - Krynica. Jupi!

Tegoroczny (piąty) Festiwal Biegowy był wyjątkowy. Bo wreszcie dotarłam tam i ja. Razem z mężem. W ramach naszych jedynych w tym roku wakacji. I przy okazji w ramach uczczenia naszej 13. rocznicy ślubu. Wreszcie i ja poczułam tutejszego ducha rywalizacji, zabawy i fair play, najadłam się lodów Koral, napatrzyłam się na znajome twarze... A jednak... z pewnych względów, o których nie chcę/nie mogę pisać, nie dane mi było w pełni cieszyć się tą atmosferą, a przeważającym w Krynicy uczuciem było to, że stoję jakby z boku. Do tego z ośmiu zaplanowanych na festiwal biegów pobiec ostatecznie mogłam tylko w trzech (po jednym biegu dziennie z narastającym kilometrażem). I to - też z tych samych względów, o których nie chcę/nie mogę pisać - nie byłam w stanie dać z siebie na nich tyle, ile bym chciała. Wiem, że w innych okolicznościach przyrody mogłabym pobiec szybciej i lepiej. Niemniej... Trzy medale są, a i garść wspomnień również się uzbierała.


05.09, PIĄTEK - BIEG NOCNY NA 5 KM
Z racji dystansu, zmęczenia po dość wyczerpującym dniu i ograniczonej widoczności bieg ten minął mi najbardziej niepostrzeżenie. Była to najprawdopodobniej najtrudniejsza piątka w moim życiu (pierwsza połowa to długi podbieg, druga zaś to powrót tą samą trasą w dół), toteż czas 00:25:26 satysfakcjonuje mnie w pełni.

Pierwsze krynickie medale zawisły na szyjach.

06.09, SOBOTA - ŻYCIOWA DZIESIĄTKA

Jak głosi opis z festiwalowego programu... Życiowa Dziesiątka to najszybszy bieg rozgrywany w naszym kraju na dystansie 10 km. Cechą charakterystyczną biegu jest trasa w całości prowadząca z góry - z deptaka w Krynicy na rynek w Muszynie. Dzięki temu czasy, jakie notują uczestnicy konkurencji, są zdecydowanie lepsze niż w jakimkolwiek innym biegu o długości 10 km. Wielu uczestników biegu właśnie tu notuje swoje rekordy życiowe. 
No cóż... Ze swoim czasem 00:50:29 nie należałam do tych wielu uczestników. Może dlatego, że niemal na samym początku rozwiązała mi się sznurówka, może dlatego, że w pierwszej części panowała niezwykła duchota, a w drugiej padał deszcz, może dlatego, że - z wciąż tych samych względów, o których nie chcę/nie mogę pisać - odczuwałam zmęczenie, może dlatego, że po długich zbiegach czasem przychodziły wypłaszczenia, na których moje mięśnie głupiały i najzwyczajniej w świecie mnie odcinało, może... Zresztą... Zbiegać też trzeba umieć. Niewielu spośród moich znajomych poprawiło tutaj swojej życiówki. Spośród osób, które znam, udało się to jedynie Żuczkowi, Martynie (mojej trenerce z Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie) i panu Jurkowi (lat 66) - przyjacielowi mojej mamy, który postanowił przyjechać do Krynicy razem z nami i właśnie tutaj zaliczyć swój drugi oficjalny start.

 foto by Marta Pająk

Nie tylko z tego powodu dziesiątka ta nie kojarzyć mi się będzie "życiowo". Zdziwiła mnie dość liczna grupa osób reanimowanych na poboczu, karetka na sygnale jadąca niepokojąco od strony Muszyny... Gdy siedziałam zaś w autobusie, który zawieść mnie miał z powrotem do Krynicy, zaskoczyła mnie odnaleziona na fejsie wiadomość: kolega, z którym pracowałam niegdyś przy pewnym serialu, 25-letni wysportowany i bardzo fajny chłopak, zginął w wypadku na motorze. Z winy kobiety, która - wyjeżdżając samochodem z podporządkowanej - wymusiła pierwszeństwo. Takie historie nigdy nie przestaną zaskakiwać.

Poranny atak mgieł i dzikiego niedźwiedzia. A tymczasem mój dziki Misio (brat znaczy się) rozprawia się z setką w Biegu 7 Dolin.

Sobota to nie tylko dzień Życiowej Dziesiątki, ale również (czy też raczej przede wszystkim) dzień biegów górskich, spośród których królem nad królami był 100-kilometrowy Bieg 7 Dolin. Jak napisała Ania Pawłowska-Pojawa w felietonie dla wirtualnej odsłony miesięcznika "Bieganie"... Na Bieg 7 Dolin /.../ zgłosiło się ponad 1000 osób. Na starcie stanęło ok. 800, a do mety w limicie dotarło 501. Bieg 7 Dolin jest perłą w koronie krynickiego Festiwalu Biegowego. Jeżeli gdzie indziej królewskim dystansem nazywa się maraton – tu mówi się tak o stu kilometrach. To ci, którzy ukończą zmagania z „setką” są prawdziwymi bohaterami tej imprezy, witanymi po królewsku przez kibiców już na 200 metrów przed metą. /.../  Byli też tacy, którzy przegrali. Których nikt nie oklaskiwał, a twarze mieli tak smutne, że nawet dziarskie zapewnienia, że „następnym razem” – jakoś nie przekonywały. I nie byli to nowicjusze, o nie! Nie ci, którzy się porwali z motyką na księżyc. Ale tym razem przegrali, bo góry pokazały im pazur.
Wielu moich znajomych poległo w tym roku podczas Biegu 7 Dolin. Najpierw przyszedł nius, że po 66 km z powodu bólu kolana bieg przerwał Paweł Potempski. Potem... "A co z moim bratem? Mieli biec razem..." - zastanawiałam się na głos. Niedługo musiałam czekać na odpowiedź. Wkrótce brat jak duch pojawił się przede mną i oznajmił, że również zakończył bieg na 66. kilometrze. A jeszcze potem dowiedziałam się, że z trasy zdjęta została Marta Maliszewska, Janek Goleń...


07.09, NIEDZIELA - PÓŁMARATON

Trasa prowadząca z Krynicy przez Powroźnik, Tylicz, "Romę" do Krynicy to jedna z piękniejszych i bardziej malowniczych tras, jaką biegłam, a zarazem (nie licząc Półmaratonu Szakala) mój najgorszy półmaratoński występ. I bynajmniej nie zabił mnie w tym przypadku profil trasy, lecz... Może to kwestia zmęczenia i niewyspania, które ze względów, o których nie chcę/nie mogę pisać, nawarstwiło się przez poprzednie dni, może to kwestia tamtejszych wód, do których mój organizm nie był przyzwyczajony, może to kwestia nieregularnego i niedomowego odżywiania, na które skazana byłam podczas wyjazdu, może... W każdym razie od samego rana w dniu półmaratonu mój żołądek wariował. Na niewiele nawet się zdała wizyta w krzaczkach.

foto by Agnieszka Warzecha, chyba jej właśnie opowiadam o swoich dolegliwościach

No więc człapałam sobie bardzo powoli, mozolnie zdobywałam wszystkie podbiegi, cieszyłam się dopingiem zgotowanym nam przez innych biegaczy (szanty w wykonaniu Janka Golenia - bezcenne), mieszkańców oraz wolontariuszy (w tej roli fenomenalne dzieciaki, ich wrzaski echem niosły się po całej okolicy) i zastanawiałam się, czy w związku z zaistniałą sytuacją testować na sobie koncentrat Enervit z kofeiną, który został mi podarowany. Zwłaszcza, że nigdy wcześniej nie używałam żadnych żeli czy innych dopalaczy. "Ale co tam... Gorzej już być nie może" - stwierdziłam i na 15 kilometrze wypiłam pierwszą połowę specyfiku, a na 17. - drugą. Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie działanie tego szota. Nie dość, że dodał energii, to nawet pozwolił zapomnieć o dolegliwościach żołądkowych. Do tego po jego wypiciu skończyły się podbiegi i... z górki na pazurki... biegło mi się lekko i przyjemnie, na ostatniej pętli zaliczyłam jeszcze oszałamiający finisz, a na metę (choć dopiero po 2 godzinach, 13 minutach i 50 sekundach) wbiegłam z przytupem.

Tak finiszuje elita ;)
foto by Zbyszek Mamla
Po półmaratonie miałam wreszcie czas, by wchłonąć trochę festiwalowej atmosfery. Widziałam, jak na metę wbiega Daniel Karolkiewicz i zdobywa dla zaprzyjaźnionego teamu ENTRE.pl pierwsze miejsce w Sztafecie Maratońskiej. Widziałam, jak trzecie miejsce w Koral Maratonie zajmuje inny mój znajomy - Bartek Olszewski. Widziałam szczęśliwą twarz męża, który wreszcie złamał 2 godziny w półmaratonie i o około 5 minut poprawił życiówkę (i to na takiej trasie!!! łał!!!). Wreszcie mogłam też na spokojnie pogadać z ludźmi i wysłuchać opinii - co im się podobało, a co nie. I tak... Od starych bywalców dowiedziałam się, że z roku na rok jest coraz słabiej. Wiele osób nie było zadowolonych z tego, że medale prawie dla wszystkich dyscyplin są takie same. Tradycyjnie wszyscy narzekali na uczestników, którzy nie zajmowali miejsc w stosownych strefach czasowych. Padały głosy, że problemy były z przepływem informacji. Zdarzały się też przypadki, że w punkcie zapisów wciąż pobierano opłaty od chętnych na biegi, a tymczasem w biurze zawodów nie było już dla nich nie tylko koszulek, ale i czipów oraz numerów startowych. Ja ze swej strony mogłam dodać tylko to, że mimo maili i próśb nie zmieniona została moja przynależność klubowa - w żadnym z zestawień nie reprezentuję Teamu ASA - Biegiem po Zdrowie. A przecież obiecali...

Jakby nam było mało podbiegów, weszliśmy sobie w Muszynie na taką oto górkę, by zobaczyć Ogród Zmysłów. Jedynie Żuczek wykpił się odciskami, których nabawił się podczas Koral Maratonu i oznajmił, że nigdzie się nie będzie wspinał.
Mimo drobnych niedociągnięć nie spotkałam jednak żadnej osoby, która nie życzyłaby sobie wrócić do Krynicy za rok. To właśnie ten temat zdominował rozmowy, jakie wiedliśmy z mężem, bratem, Żuczkiem i panem Jureczkiem podczas pożegnalnego spaceru po Muszynie. Tyle że za rok chciałabym już być tam tak, by chłonąć całą tę atmosferę.

 

A jednak oprócz przytłaczającego poczucia, że stałam podczas Festiwalu Biegowego jakby z boku, wywiozłam z Krynicy coś cennego - świadomość, że wokół mnie jest tak wiele życzliwych osób, bez których moja wizyta w Krynicy w ogóle nie byłaby możliwa.
Dziękuję Zbyszkowi Mamli za to, że jako ambasador Festiwalu Biegowego sprezentował mnie i mężowi bezpłatne pakiety.
Dziękuje Agnieszce i Karolowi za to, że wizyta w Krynicy nie naraziła na szwank mojego nieistniejącego budżetu. I jeszcze raz Karolowi za specyfiki Enervit dla mnie i dla brata.
Dziękuję mojej kierowniczce Ani za to, że ułożyła grafik tak, bym dni 05-07.09 miała wolne od pracy.
Dziękuję bratu za dowiezienie mnie na miejsce na czas.
Dziękuję panu Jureczkowi za znalezienie na ostatnią chwilę przyjemnego i niedrogiego noclegu w Muszynie.
Byłam kiedyś na szkoleniu, podczas którego dowiedziałam się, że najcenniejszym elementem pracy w sprzedaży wcale nie są zyski finansowe, lecz możliwość zdobywania kontaktów. Cóż, nie licząc Ani, moje najcenniejsze kontakty tak naprawdę zdobywam podczas biegania.

czwartek, 4 września 2014

poszły konie po... trawie

Wraz z ostatnim weekendem sierpnia nastąpił prawdziwy wysyp imprez biegowych. W samej Warszawie było ich kilka. Że o bliższej czy dalszej okolicy nie wspomnę. W sobotę nie skusił mnie jednak ani parkrun, ani ostatnia runda Pucharu Maratonu (25 km). W niedzielę zaś zamiast rozreklamowanego (czy też, jak się okazało, przereklamowanego) na wszystkie strony B(ardzo) M(ało) W(ody) Półmaratonu Praskiego wybrałam 5 km w Wielkiej Ursynowskiej. Dlaczego? Bo po Półmaratonie WTÓRPOL zasługiwałam na odpoczynek. Bo zawody odbywające się na Torze Wyścigów Konnych Służewiec kosztowały jedynie 20 zł, z czego połowa przekazana ma zostać na rehabilitację koni. Bo rok temu podczas drugiej edycji tej imprezy, w dniu mojej rocznicy ślubu, kiedy ja najspokojniej w świecie siedziałam przed monitorem i brałam udział w kręceniu serialu o dwóch kobietach przy kości...

01.09.2013. Duma mnie rozpiera. Pierwsze miejsce chrześnicy na 5 km w jej kategorii wiekowej to najlepszy (wybacz, Piter!) rocznicowy prezent, jaki dostałam.
Pewnie już nikt nie pamięta, ale przy okazji relacji z trzeciego biegu w tegorocznej edycji Grand Prix Żoliborza obiecałam, że napiszę coś kiedyś o sportowej karierze mojej Marianki i o jej niechęci do zawodów dla dzieci i młodzieży. Teraz właśnie nadszedł najlepszy moment. Otóż... Moja chrześnica (rocznik 2000) biega dłużej niż ja. Zanim ja dałam się przekonać, że bieganie to całkiem przyjemny sport i dałam się bratu namówić na treningi i imprezy biegowe, Marianna robiła z nim czasem spokojne wybiegania, czasem uczestniczyła w treningach Biegam Bo Lubię na warszawskiej Skrze. Na jednym z nich, prawie rok po tym, jak i ja złapałam biegowego bakcyla, w dniu moich 37. urodzin (ach te symboliczne daty)...

08.06.2013
Chrześnica zasponsorowała mi dużą porcję dumy. Bo ze swoim wynikiem na 100 m nie dość, że zdeklasowała wszystkie kobiety i większość facetów, to jeszcze zachwyciła jednego z trenerów, który zaczął coś przebąkiwać bratu o działającej przy Skrze grupie lekkoatletycznej. Dumą też napawa mnie to, że chrześnica łamie wszelkie stereotypy. Bo okazuje się, że wysportowana, ładna blondynka może być w dodatku inteligentna. W najbliższy piątek jeden pan burmistrz uściśnie jej dłoń za wybitne osiągnięcia w nauce. Błagam! Niech Was tylko nie rozwali jej entuzjazm ;) Bardziej niż te wszystkie sukcesy i zachwyty razem wzięte cieszy ją możliwość zrobienia swej ukochanej cioci "kszsz... kszsz...". A wszystko to podobno moja wina.



Przynależność Marianny do działającej przy Skrze grupy lekkoatletycznej po jakichś trzech miesiącach stała się tzw. faktem dokonanym. W międzyczasie czymś naturalnym stało się również to, że razem z nami uczestniczyła we wszystkich zawodach na 5 km, w których regulamin zezwalał na udział dzieci w jej wieku. W 2013 roku ukończyła Bieg Konstytucji, Samsung Irena Women's Run, Bieg Powstania Warszawskiego, wspomnianą już Wielką Ursynowską... Trzaskała z nami te piąteczki jak szalona, z biegu na bieg poprawiając życiówki, aż wreszcie stanęła na najwyższym stopniu podium w swojej kategorii wiekowej. Na fali tych sukcesów zaczęliśmy więc namawiać ją z bratem na udział w którymś z biegów dla dzieci i młodzieży. Jej odpowiedź brzmiała jednak "nie". "Ale dlaczego?" - pytaliśmy. "Bo nie". "Ale masz duże szanse na zwycięstwo. Może wygrasz jakąś fajną nagrodę". Ani wizja zwycięstwa ani możliwość zdobycia nagrody nie okazały się dla niej wystarczająco kuszące.

Po kilku miesiącach systematycznych treningów na Skrze, a zarazem przerwy od biegania z nami w zawodach, nadszedł XXIV Bieg Konstytucji i chęć złamania 25 minut. Już pisałam, że mimo złej pogody Marianna biegła z nami dzielnie ramię w ramię, że ustanowiła swoją nową życiówkę na 5 km (25:25) i zajęła drugie miejsce wśród dziewczynek ze swojego rocznika (z najlepszą przegrała o 29 sekund). Nie pisałam jednak, że pewien niedosyt pozostał, a wraz z nim pojawiły się plany, by poprawić czas następnym razem.

Zaproponowałam Mariannie, że znów pobiegniemy razem w Samsung Irena Women's Run, jeśli będę mogła. Bardzo chciała, ale ostatecznie ja nie mogłam. Zaproponowałam jej, że pobiegniemy razem w Biegu Powstania Warszawskiego, Bardzo chciałam, ale tym razem nie mogła ona. Zaproponowałam jej wreszcie, że pobiegniemy razem w Wielkiej Ursynowskiej. Termin był bardzo sprzyjający. Ja mogłam, ona mogła, nawet brat mógł, lecz... W dniu startu wyglądało na to, że nie bardzo jej się chce.


No nie poszedł ten bieg tak, jak sobie wymarzyłam. Ledwo przebiegłam jakieś pół kilometra, rozwiązała mi się sznurówka. "Pewnie już ich nie dogonię" - pomyślałam mocując się z butem i tracąc cenne sekundy. A jednak biegło mi się niezwykle lekko i udało mi się nadrobić stracony czas. Lecz gdy już byłam blisko brata i chrześnicy, z niepokojem zauważyłam, że Marianna zaczyna zostawać w tyle. Przez moment zawahałam się: gonić brata i dać się poprowadzić na jakiś dobry czas czy zwolnić i pobiec razem z chrześnicą. Moment ten był jednak bardzo krótki, a decyzja - bardzo prosta.

Gdy minęłyśmy z chrześnicą tabliczkę z oznaczeniem pierwszego kilometra, mój stoper pokazał czas 05:00. "Nie jest źle" - pocieszyłam Mariannę i zaczęłam wypytywać, co się dzieje. "Bolą mnie kolana" - usłyszałam. Dałam jej kilka porad, jak choć trochę ulżyć tym kolanom. Marianna jednak uparcie odrzucała każdą z nich. I w sumie nic w tym jej uporze dziwnego. Jak świat długi i szeroki wiadomo, że podczas chrztu mój zły duch emanował na to biedne dziecko. Takie zapieranie się czy stawanie o-koniem - to, przyznaję się bez bicia, cała ja.

Podczas mijania tabliczki znaczącej drugi kilometr stoper pokazał czas 10:40. "Ujdzie" - pomyślałam i już zaczynałam kombinować, że można by troszeczkę podkręcić tempo. "Nie jest jeszcze z nami tak najgorzej - pocieszałam. - Zobacz, jak dużo osób biegnie za nami". Mina chrześnicy i słabnąca prędkość nie wróżyły jednak niczego dobrego. Na półmetku musiałam więc wreszcie zapytać:
- To co robimy? Przerywamy bieg?
- Nie wiem - odpowiedziała cichutko
- Idziemy?
- Nie wiem - odpowiedziała jeszcze ciszej.
- Czyli biegniemy dalej?
- Nie wiem - tej odpowiedzi domyśliłam się chyba z ruchu warg. Bo Marianna jak świat długi i szeroki znana jest z tego, że mówi baaardzo cicho.

Około trzeciego kilometra postanowiłam zignorować stoper. Marianna przeszła do marszu.
- No więc o co chodzi z tymi kolanami? - zapytałam. - Naprawdę tak bardzo cię bolą?
- Tak. Byłam u lekarza, a prześwietlenie wykazało, że mam zwapnienie.
- Jak to? W tym wieku? - nie dziwcie się, proszę, że się zdziwiłam. Nie mam dzieci, to nie wiem. - Myślałam, że to raczej problem ludzi starszych.
- Wszystko przez to, że za szybko rosłam i kości nie nadążały - wyjaśniła mi Marianna.
- No to teraz będę zwracać się do ciebie per wapniaku - stwierdziłam, a chrześnica po raz pierwszy od dłuższego czasu się zaśmiała. Jak świat długi i szeroki znana jest z tego, że jak mało kto bierze moje głupie żarty na klatę.

Przeszłyśmy sobie tak gawędząc około dwustu metrów. Humor chrześnicy trochę się poprawił, więc rzuciłam hasło, byśmy sobie wyznaczyły punkt, od którego zaczniemy na powrót biec.
- Bo jak go sobie nie wyznaczymy będziemy już tak szły bez końca - wyjaśniłam. - To co? Zaczynamy biec od tamtego znaku?
_ Nie wiem.
Tak, tak... To że niemal na wszystkie pytania Marianna odpowiada "nie wiem" to również prawda znana jak świat długi i szeroki.

Na ostatniej prostej...
- Skoro już tak się wleczemy, to może zatrzymajmy się tuż przed linią mety, poczekajmy aż dobiegną wszyscy i wbiegnijmy na samym końcu - zaproponowałam. - To byłoby coś. Nigdy nie ukończyłam biegu jako ostatnia.
W momencie, gdy chrześnica oprotestowała mój pomysł, na horyzoncie pojawił się brat i dzięki swojemu telefonowi zadał kłam innej prawdzie znanej jak świat długi i szeroki. Ano takiej, że Marianna nigdy nie uśmiecha się na zdjęciach.


I tak z czasem 00:32:04 doturlałyśmy się do mety. Czy też... przepraszam... ja się doturlałam. Bo... gówniara jedna... zero szacunku dla dorosłych... tuż przed linią mety postanowiła wyprzedzić mnie o jedną sekundę.


A tak zupełnie serio... zastanawiam się od niedzieli nad startem Marianny. Czy ta niechęć to naprawdę kwestia bolących kolan? Czy może jednak poczuła, że wywieramy na niej zbyt dużą presję? Tak czy owak, na opinię lekarza czekać trzeba będzie aż do 10. października (tja...), a co do tej presji... W poście zamieszczonym na fejsie z okazji Dnia Dziecka napisałam: "Dzieciaki! Wszystkiego dobrego z okazji Waszego święta! Jesteście najlepsze bez względu na to, czy wygrywacie i stajecie na podium!" A Marianna jest dzieckiem najlepszym z najlepszych. Bo moim jedynym. Choć tylko chrzestnym.

środa, 3 września 2014

salomonowe rozwiązanie

Od jakiegoś czasu obserwuję na fejsie wysyp filmików, w których różni ludzie wylewają sobie zimną wodę na głowę, a do tego do wykonania tej czynności wybierają spośród swoich znajomych trzy osoby. W sumie sama nie wiem dlaczego, ale zirytowało mnie to jak diabli i w duchu liczyłam na to, że mnie ta zabawa ominie. Potem zaczęło docierać do mnie, że ten łańcuszek (Ice Bucket Challenge) to element akcji szerzącej świadomość na temat stwardnienia zanikowego bocznego i pomagającej w zbieraniu funduszy na walkę z tą chorobą (tu można przeczytać trochę więcej). I wiecie co? Sama nie wiem dlaczego, ale nie przestało mnie to irytować. Aż wreszcie wczoraj filmik z laniem wody zamieściła żona jednego z moich kuzynów. Trochę nagięła zasady gry. Bo poprosiła o wsparcie dla osoby, która nie cierpi na ALS, lecz na ataksję rdzeniowo-móżdżkową. To, oczywiście, jestem w stanie jej wybaczyć, bo tą chorą osobą jest moja bratowa. Nie wiem tylko, czy wybaczę jej to, że postawiła mnie pod ścianą i poprosiła o podjęcie wyzwania.

- To co ja mam teraz zrobić? - zapytałam po powrocie z pracy męża. - Mam dokonać wyboru między publicznym oblaniem się wodą a zrobieniem wpłaty na fundację Agnieszki czy muszę zrobić i jedno, i drugie?
- Musisz dokonać wyboru. Albo jedno albo drugie - poinstruował mnie mąż.
- To ja w takim razie wolę dokonać wpłaty. To bardziej praktyczne - stwierdziłam.
- No tak, ale w ten sposób nie weźmiesz udziału w akcji uświadamiania innych - mąż sprawił, że spać poszłam z wątpliwościami. Bo nie mam nic przeciwko uświadamianiu. Sama przecież obchodziłam u siebie na blogu Dzień Chorób Rzadkich, zamieściłam na fejsie relację z wystawy "Choroby Rzadkie Są Częste" i namawiałam ludzi na poparcie Narodowego Planu Dla Chorób Rzadkich (śmiech na sali, to tylko kwestia kilku kliknięć, a od lutego wsparcia udzieliły raptem 18534 osoby) ale... Sama nie wiem dlaczego, to całe Ice Bucket Challenge irytuje mnie jak diabli. A może i wiem...

1. Lany Poniedziałek to najmniej przeze mnie lubiane święto.

2. Jestem raczej w gorącej wodzie kąpana.

3. Odczuwam wewnętrzny opór przed wszelkimi akcjami o charakterze łańcuszków.

4. Kompletnie nie jestem przekonana do jakichkolwiek fejsbukowych akcji. To nie jest miejsce, w którym ludzie się zagłębiają czy zastanawiają. To miejsce, gdzie większość użytkowników śledzi treści pobieżnie - jednym okiem wpuszcza, drugim wypuszcza. Większość ludzi lajkuje tutaj wszystko szybko i bezmyślnie, by potem jeszcze szybciej o tym zapomnieć. Nie ma się co oszukiwać - te filmiki to takie przelewanie z pustego w próżne. Dużo zabawy, dużo śmiechu, a idea... Wiele osób pewnie nawet nie wie, że tu o jakąś ideę chodzi.

5. Na podstawie komentarzy obserwuję, że przez te filmiki bohaterami w oczach znajomych stają osoby oblewające się wodą, a nie ci ludzie, o których tak naprawdę tutaj chodzi.

6. Nie wierzę w to, że takimi akcjami jesteśmy w stanie wiele zdziałać. Oprócz chorej na ataksję bratowej znam też ludzi cierpiących na stwardnienie rozsiane i wiem, że poza doraźną pomocą finansową potrzebują oni przede wszystkim pomocy państwa i regulacji prawnej dotyczącej ich leczenia - tak, żeby nie czuli się wykluczeni.

No więc filmiku ze mną lejącą sobie kubeł zimnej wody na głowę nie będzie. Głupio by mi jednak było tak po prostu olać sprawę, więc wymyśliłam salomonowe rozwiązanie: uskutecznię lanie wody na blogu. No i zrobię stosowny przelew. Niestety poczeka trochę bratowa na tę kasę. Bo, jak to się mawia, z pustego konta to i Salomon nie przeleje. A póki co wypiję za jej zdrowie. Oczywiście wodę. Mineralną. Niegazowaną. Bez lodu.

I taką wodą być,
co otuli ciebie całą,
ogrzeje ciało, zmyje resztki parszywego dnia.
I uspokoi każdy nerw,
zabawnie pomarszczy dłonie,
a kiedy zaśniesz wiernie będzie przy twym łóżku stać.