wtorek, 25 lutego 2014

Mieszanka Wedlowska




Dzisiejszy dzień to nie tylko MIESZANKA WEDLOWSKA. Dzisiejszy dzień to mieszanka wielu dobrych wrażeń, spotkań z pozytywnie zakręconymi ludźmi, szczęśliwych zrządzeń losu, sumiennie przebiegniętych kilometrów, napawających radością wieści olimpijskich i najlepszych smaków. Dzisiejszy dzień to... Może jak ochłonę, zbiorę to do kupy. Ale póki co, jedno jest pewne...
"Jedno jest pewne, to była sobota
Kot miał imieniny Sto lat, sto lat dla kota
Dzień inny niż tych sześc,
Z którymi współtworzy tydzień,
A tydzień dni ma siedem
Każdy głupi to wie!
Ludzie w soboty są dziwnie frywolni,
Kobiety zataczają wielkie kręgi biodrami,
Dzień, inny niż tych sześc,
Z którymi współtworzy tydzień,
A tydzień dni ma siedem,
Każdy głupi to wie!"

(Warszawa, 22.02.2014) 

Tak właśnie napisałam, gdy w ostatnią sobotę wieczorem dorwałam się na chwilę do komputera. Co gorsze, gdy dziś patrzę na ten wpis i próbuję rozwinąć wszystkie myśli, dopada mnie poczucie, iż kompletnie nie wiem, jak się za to zabrać. Bo ciężko się pisze, gdy nie dzieje się kompletnie nic, ale jeszcze ciężej, gdy dzieje się zbyt wiele. A w ostatnią sobotę miała miejsce prawdziwa klęska urodzaju.

Sobotni poranek to, jak nakazuje tradycja, parkrun Warszawa-Praga. Tym razem (zresztą nie po raz pierwszy) występuję w roli wolontariuszki odpowiedzialnej za wręczanie na mecie tokenów. Nie robię tego z lenistwa (bo biegać, i owszem, mi się chce), nie robię tego ze względu na jakąś kontuzję (tfu, tfu, odpukać w niemalowane, nic mi nie doskwiera), nie robię tego dla 100 punktów, które przysługują za wolontariat (zdobyte w ten sposób punkty i tak nie dają sportowej satysfakcji)... Robię to, bo mam na ten dzień inne biegowe plany, a dodatkowa para rąk do pomocy przyda się zawsze. Bo zawody te, jak wiele imprez biegowych, m.in. dzięki wolontariuszom w ogóle mogą funkcjonować. Ktoś musi pracować, żeby biegać mógł ktoś.

Początek parkrunu to jak zwykle przemarsz całej grupy na linię startu. W międzyczasie przypominam pewnemu chłopakowi (późniejszemu zwycięzcy), że rok temu trenowaliśmy razem do Orlen Warsaw Marathon i zyskuję dwoje młodych asystentów: kilkunastoletniego Mateusza, który ma przypominać uczestnikom o skanowaniu i zwracaniu tokenów oraz kilkuletnią Natalkę, która nie marzy o niczym innym, jak o wręczeniu tokena swojemu tacie i swojej niewiele starszej siostrze - Julce, najmłodszej uczestniczce tych zawodów. Początek parkrunu to również przypomnienie jego zasad  - zwłaszcza, że tego dnia debiutantów jest wielu. Po przemówieniu Izy, gdy już wszyscy zawodnicy wyrywają się do biegu, tubę przejmuje jeszcze Luis - jeden z barwniejszych bywalców Skaryszaka. Luis wskazuje dobrze znaną wszystkim żółto-niebieską flagę, którą trzyma Michał, i przypomina o sytuacji na Ukrainie (wtedy jeszcze nikt nie wie, że lada moment Janukowycz zostanie odsunięty od władzy i ucieknie z Kijowa). Zaraz potem rozwija też drugą flagę - wenezuelską i uświadamia nas, że w jego kraju, choć w polskich mediach się o tym nie wspomina, ludzie też walczą o wolność i przelewana jest krew.

"Trzy, dwa, jeden, start!" - pada wreszcie komenda Izy i dalej wszystko toczy się już jak co sobotę. Jedni się ścigają, a inni przemierzają trasę rekreacyjnie. Jedni śrubują wyniki i biją swoje rekordy (gratuluję zwłaszcza moim znajomym: Ani i Żuczkowi), a inni biegną po prostu na ukończenie. Jedni na mecie wszystko załatwiają sprawnie (odbierają tokeny, skanują, oddają), a inni gubią się jak dzieci we mgle (rekordzista zapytał, co ma zrobić z tokenem i osobistym kodem kreskowym, gdy po zrobieniu grupowego zdjęcia wszyscy już się rozchodzili). Jedni udają się prosto do domów, a inni...

Inni, zgodnie z drugą sobotnią tradycją, udają się do Street Burgera, gdzie Sławek, nasz parkrunowy kolega i zarazem właściciel knajpki, czeka na nas z gorącą herbatą - dla uczestników parkrunu bezpłatną i podawaną w ich własnych kubkach. Atmosfera jak zwykle jest domowa, serwowane przez szefa kuchni omlety i burgery - przepyszne, konkurs z losowaniem nagród (mnie trafił się bon na kosmetyki sportowe) emocjonujący, a płynące z Soczi wieści o szansach medalowych polskich panczenistów sprawiają, że stężenie endorfin we krwi wzrasta do niebywałego poziomu.

 

Nie, nie... Nie dla mnie jest to apetyczne danie. Póki co ograniczam się do zielonej herbaty, wody i przyniesionego przez siebie banana. Bo muszę jeszcze zachować miejsce na niezwykle słodki deser. Na IX Bieg Wedla i dwa zaplanowane w nim dystanse: C (czyli 5,4 km) i D (9 km).

Około południa po raz drugi tej soboty odwiedzam Park Skaryszewski i udaję się w okolice muszli koncertowej, skąd ruszać ma bieg. W pobliżu kręci się już spory tłumek. Wypatruję w nim kilkoro Uszatych, kilka osób z parkrunowej ekipy (większość z nich widzę nie po raz pierwszy dzisiaj, a niektórych nawet nie po raz ostatni), śladowe ilości reprezentantów Biegam Na Tarchominie, koleżankę z dawnych lat, którą dotychczas znałam tylko z pracy, oraz mnóstwo wolontariuszy i ratowników medycznych, spośród których najbardziej rzucają się w oczy ci, którzy trzymają koszyki z Mieszanką Wedlowską. Co ciekawe, na trasie też tacy będą stali i kusili.



Kilka minut po 12.00 rusza bieg na 5,4 km. Nie ma się co rozpisywać na temat samej trasy. Alejki Skaryszaka, o czym już kiedyś wspominałam, znane są mnie i innym warszawskim biegaczom nie od dziś. Zaskakuje mnie jedynie to, że biegniemy w przeciwnym kierunku niż na wszystkich tutejszych zawodach, w których brałam udział. Oprócz tego zaskakuje mnie również moja (mimo niedyspozycji) dyspozycja. Plan jest taki, by potraktować trasę C jako rozgrzewkę przed trasą D. Tymczasem nogi i doping ekipy parkrunu z Luisem na czele niosą mnie tak, że panowie muszą mi ustępować miejsca.


Po finiszu (szybkim, a co!) odbieram medal, dyplom i to, co decyduje o tym, że Bieg Wedla jest inny niż wszystkie: torbę wypchaną słodyczami (spośród których Torcik Wedlowski jest najbardziej smakowitym kąskiem) i kubeczek gęstej, gorącej czekolady. Wkrótce otrzymuję też niezwykle dobrze rokującego SMS-a z wynikami - czas netto na 5,4 km wynosi 27:03. Późniejsza konfrontacja z tabelą dostępną na stronie biegu i zrzutem z Endomondo przynosi wreszcie wiadomość najsłodszą. Mój rezultat to 19. miejsce wśród 104 kobiet, a nieoficjalna życiówka na 5 km poprawiona zostaje o 60 sekund i wreszcie pęka 25 minut.


Przede mną jeszcze bieg na 9 km. Zastanawiam się, czy dam radę, czy przypadkiem nie narzuciłam sobie zbyt szybkiego tempa jak na rozgrzewkę. Wszystko jednak idzie zgodnie z planem i - co najważniejsze - tempo jest w miarę równe i zbliżone do tego, w którym pokonałam 5,4 km.

Po ceremonii kończącej imprezę, podczas której jeden z Uszatych - Jacek, radny miasta Kraśnik - otrzymał puchar dla najszybszego samorządowca trasy C (owacjom nie było końca), dużą grupą ponownie udajemy się do Street Burgera. Tym razem jednak nie bawię się w banana i herbatkę, lecz zamawiam burgera miesiąca, w którym oprócz soczystej wołowiny i dużej ilości warzyw znajduje się omlet z suszonymi pomidorami. Po dużym wysiłku potrzebne jest mi białko. Dużo białka. Tu dowiadujemy się też o brązowym medalu polskich panczenistów i srebrnym polskich panczenistek. Atmosfera jest taka, że można by siedzieć bez końca. Mamy jednak z mężem do wypełnienia jeszcze jeden punkt programu.

Sobotni wieczór również spędzamy na Pradze, na rockowym koncercie w Centrum Promocji Kultury (logo centrum dobrze jest nam znane z numeru startowego na Bieg Wedla i z muszli koncertowej, w której odbyło się wręczanie nagród). Nie, nie traktuję tego jako specyficznej formy treningu. Zwłaszcza, że wcale nie tańczę, nie skaczę i nie poguję. Koncerty ostatnimi czasy zazwyczaj wysłuchuję w bezruchu. A tu jeszcze dwa pierwsze zespoły (nazwy jednego nie pamiętam, a drugi to Hatestory) nie podnoszą mnie z krzesła. Dopiero trzeci - DeLira & Kompany - to prawdziwa bomba. Jak dla mnie jednak nie do tańca. Bo gatunek literacko-muzyczny, w którym specjalizuje się grupa, zwany patologią, naprawdę wstrząsa, paraliżuje i wbija w ziemię. Tutaj próbka, bardzo ważny jest tekst: https://www.youtube.com/watch?v=GrAohfxig10.

Po tak intensywnym dniu powinnam spać snem niczym niezmąconym. Tymczasem śni mi się, że mam wszy i z poczuciem, że wszystko mnie swędzi, budzę się w nocy nie raz i nie dwa. Z poczuciem tym budzę się również w niedzielę rano.
- Może masz na coś alergię - po moich skargach mąż natychmiast chce mnie raczyć wapnem. Odmawiam. Bo jeśli na cokolwiek mam alergię, to na takich poniekąd patologicznych typów - seksistowskich chamów i kolesi, którzy chcą zaistnieć i dorobić się czyimś kosztem. Jeden taki dał się nam mocno we znaki w sobotnią noc (potem również w niedzielny ranek) i zmącił łyżką dziegciu naszą słodką sobotę (no tak... nutka goryczy musi być, żeby od nadmiaru słodyczy zęby się nie popsuły). Ale to już zupełnie inna historia. Z bieganiem ma tylko tyle wspólnego, że... wśród biegaczy mało spotyka się osób tego pokroju.

W niedzielę rano też, opanowawszy poczucie swędzenia...


 
 
 

 Osiołkowi w żłoby dano: w jednym trening do OWM, w drugim wybieganie w Kampinosie. Lecz... gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Tym razem skorzystał Lasek Młociński (a w nim śpiew ptaków, ja i czas) i Warszawskie Centrum Atletyki (a w nim wzmacnianie mięśni).
A propos osłów... Miałam dziś ochotę powiedzieć komuś, że jest osłem. Byłoby to jednak zbyt krzywdzące dla tego zwierzęcia. Poza tym... Podczas ponad 3-kilometrowego truchciku w drodze powrotnej do domu przyszła znacznie bardziej celna riposta. Teraz wreszcie mogę zacząć leniwą niedzielę :P

(Warszawa, 23.02.2014)

Tak właśnie napisałam, gdy w niedzielę po treningu dorwałam się do komputera. A reszta niedzieli... Gdy dziś patrzę na ten wpis, stwierdzam, że nawet nie ma co rozwijać. Reszta niedzieli to tylko i wyłącznie MIESZANKA WEDLOWSKA.


Za możliwość wykorzystania zdjęć dziękuję:
parkrun Warszawa-Praga
Pol-Ven Team
Grupa Biegowa Chtmo
Bieg_a_my

piątek, 21 lutego 2014

serce na mapie

Za oknem już prawie wiosna. Coraz częściej zza chmur wygląda słońce, zamiast śniegu coraz częściej pada deszcz, a termometr od dłuższego czasu pokazuje temperatury powyżej zera. Powinnam więc i ja zacząć podgrzewać atmosferę, rozważyć udziały w wiosennych imprezach, zamknąć rozdział pt. "treningowa zima"... Tymczasem muszę się na chwilę cofnąć do połowy stycznia, do typowo zimowego dnia, kiedy odbył się XXXI Bieg Chomiczówki.

No więc... Biegłam spokojnym tempem, walcząc z mrozem, wiatrem i śniegiem, swoje pierwsze okrążenie, gdy moim oczom ukazała się znajomo wyglądająca sylwetka. Specyficzny krok, Buff założony w bardzo charakterystyczny sposób, do tego kręcąca się w pobliżu Justyna Kowalczyk (nie, nie... zbieżność nazwisk przypadkowa... na myśli mam jedną ze stałych uczestniczek Biegów Po Prawdziwej Warszawie)... Wniosek mógł być tylko jeden:
- Hej! Piotrze "Dziki"! - zawołałam, a postać się odwróciła.
Po krótkim powitaniu, po zapoznaniu się z żoną Dzikiego i przekonaniu się, że superlatywy, w jakich ją zawsze opisywał ("piękna" i "nadobna" należą do najczęstszych), nie były przesadzone, zagaiłam wreszcie...
- Jakaś cisza u was zapadła...
Nim zdążyłam dodać, że od wigilijnego Biegu po Prawdziwej Warszawie, w którym pobiec nie mogłam, minął już prawie miesiąc, a Rodzinne Biegi Górskie w Choszczówce, o których rozmawialiśmy w listopadzie, w ogóle nie doszły do skutku, Dziki zaprotestował:
- Wcale nie! Planujemy coś na 26-go stycznia.
- Ojoj... - zmartwiłam się. - Tego dnia mam zawody. Ale może się to uda jakoś zsynchronizować.
Wymieniliśmy z Piotrem jeszcze kilka słów, po czym stwierdziłam, że nie będę mu więcej zabierać energii. Odbiegając, usłyszałam tylko ostrzeżenie:
- Tylko nie narzucaj sobie zbyt dużego tempa na początku, bo opadniesz z sił i cię wyprzedzimy!
Z sił jednak nie opadłam, Dziki z małżonką mnie nie wyprzedził, a ogłoszenia na temat styczniowego biegu niestety się nie doczekałam. No cóż... Jedna jaskółka wiosny nie czyni.

Od spotkania z Dzikim minęły ponad trzy tygodnie. Był tradycyjny wtorkowy wieczór, kiedy to ja i reszta ekipy z Teamu ASA - Biegiem Po Zdrowie pozwoliliśmy się skatować Martynie podczas treningu. Wracaliśmy już powoli na Pole Mokotowskie, dotarliśmy do ul. Agrykola - do miejsca, gdzie zaczyna się jeden z najbardziej popularnych warszawskich podbiegów - i, jak to często bywa, zobaczyliśmy tłumek trenujących osób. A wśród nich... znajomo wyglądającą sylwetkę w charakterystycznym, nielanserskim stroju biegowym. Te spodnie dresowe, ten polar... Wniosek mógł być tylko jeden:
-  Hej! Rafale "Przewodniku"! - zawołałam, a postać uśmiechnęła się i zamachała do mnie.
Wymieniliśmy z Rafałem kilka słów, a gdy żegnaliśmy się na szczycie Agrykoli, dodałam:
- No to do zobaczenia w niedzielę na Walentynkowym Biegu po Prawdziwej Warszawie!
Bo... nie wspomniałam jeszcze, że w międzyczasie na fanpage'u BPPW Dziki zamieścił wpis:

Już niedługo ogłosimy XXI Walentynkowy Bieg po Prawdziwej Warszawie, odbędzie się w niedzielę, 16 lutego.
A tu mój miłosny bieg sprzed dwóch lat dla Jakże Pięknej Żony - dwudziestokilometrowe serce w Puszczy Kampinoskiej...




  

Spotkanie z Rafałem "Przewodnikiem" tylko mnie upewniło w prawdziwości tej zapowiedzi. Wszak... dwie jaskółki chyba wiosnę już czynią.

I tak... 16-go lutego o godz. 13.00 pod Pomnikiem Kopernika stawiła się duża grupa biegaczy. Byli wśród nich debiutanci, byli i starzy bywalcy... Byli ludzie zupełnie mi obcy, byli i dobrzy znajomi... Był nawet mój mąż - po raz pierwszy prawdziwie biegnący po Warszawie. Wkrótce każdy z uczestników zorientował się bądź umocnił w przekonaniu, że Dziki kocha nie tylko swoją żonę, a Rafał nie tylko wieczorne treningi na Agrykoli.


Spod Pomnika Kopernika udaliśmy się na północ. Przebiegliśmy kawałek Krakowskim Przedmieściem. Usłyszeliśmy coś o Bramie Uniwersyteckiej, poznaliśmy historię "Domu bez Kantów", zachwyciliśmy się hotelami: Europejskim oraz Bristolem i, nie docierając do tej najbardziej obleganej przez turystów części Warszawy, skręciliśmy w ulicę Karową. Tu poznaliśmy pierwszy tego dnia fakt z życia Rafała "Przewodnika" (bieg bez takiego faktu to bieg stracony), rzuciliśmy okiem na trzecią syrenkę warszawską i, spoglądając na tyły Pałacu Prezydenckiego, usłyszeliśmy mrożącą krew w żyłach historię o żonie namiestnika Zajączka, która ponoć, by zachować wieczną młodość, miała zwyczaj kąpać się we krwi zamordowanych dziewic. Potem Mariensztat, przeprawa Mostem Śląsko-Dąbrowskim na prawy brzeg Wisły....
Cóż... Gdybym chciała naszą wycieczkę opisać krok po kroku, zajęłoby mi to niezwykle dużo czasu, a i tak nie byłabym w stanie przedstawić tej trasy w sposób tak wyczerpujący i tak ciekawy, w jaki zrobił to Rafał. Zresztą urok Biegów po Prawdziwej Warszawie nie polega tylko na przekazywaniu i zdobywaniu pewnych informacji. Na ten urok składa się również fakt, że informacje te zdobywamy w trakcie biegu. To naprawdę wymaga niezwykłej kondycji. Nie tylko fizycznej, ale i intelektualnej. Sztuka chłonięcia wiedzy, gdy ciało zmuszane jest do wysiłku, naprawdę nie jest łatwa. Na ten urok składają się również osobowości organizatorów. Mówią jaskółki, ze niedobre są spółki? Bzdura! Gdy tak patrzę sobie na ich wiecznie uśmiechnięte twarze, gdy tak słucham sobie "zadyszanych" opowieści Rafała i dykteryjek dopowiadanych przez Piotra, uświadamiam sobie za każdym razem, że gdyby nie ta spółka, nie byłoby takich biegów w Warszawie.
Urwę więc opis trasy tam, gdzie go urwałam. Zwłaszcza, że już chyba wstęp do notki pokazał, iż w przypadku XXI Walentynkowego Biegu po Prawdziwej Warszawie o coś innego niż o zwiedzanie mi chodzi. Urwę więc i, dokonując olbrzymiego skrótu, wrócę pod Pomnik Kopernika, gdzie zakończyliśmy wycieczkę i - zgodnie z tradycją - wzięliśmy udział w konkursie z wiedzy, którą podczas biegu do głowy kładł nam Rafał. Nagrodą jak zwykle były przepiękne witrażowe medale wykonane przez osoby z autyzmem, podopiecznych Stowarzyszenia Terapeutów. Tym razem dwoje z nich - Iza i Grzesiek - odwiedziło nas, by nam te medale wręczyć.


Przypomniał mi ostatni BPPW, że nieuchronnie się starzeję. Nie, nie dlatego, że nie nadążałam za grupą (mimo iż Rafał, który szlifuje obecnie formę na Półmaraton Warszawski, nadał trochę szybsze tempo niż zawsze, cały czas obstawiałam przody). Konkurs wiedzowy pokazał jednak, że - choć bardzo się starałam - nie wszystko usłyszałam, nie wszystko przyswoiłam, nie wszystko zapamiętałam, a nawet jeśli znałam odpowiedzi, to nie miałam ani dość refleksu, ani dość młodzieńczej siły, by się z nimi przebić. Medalu nie zdobyłam też w losowaniu, które w Biegach po Prawdziwej Warszawie było nowością. Ale przecież nie medale są w tym wszystkim najważniejsze. Zwłaszcza, że już chyba wstęp do notki pokazał, jak również jej rozwinięcie, iż tu naprawdę biega o coś zupełnie innego.

Po biegu wracaliśmy z mężem do domu autobusem. Tym samym, do którego wsiadł Grześ, który przed chwilą tak dzielnie rozdawał medale. Usiadł on przy oknie, zapatrzył się w jakieś znane tylko sobie miejsce, a po jego twarzy błądził tajemniczy uśmiech. Pomachałam do niego, gdy przypadkiem znalazłam się w zasięgu jego wzroku, a on mi odmachał. Rytuał ten powtarzał się co parę minut, aż do momentu, gdy musieliśmy z mężem wysiąść i pożegnać się z Grzesiem na dobre.
Zastanawialiśmy się potem, o czym on tak rozmyślał, co mógł oznaczać jego uśmiech, czy czuł się szczęśliwy i czy jego szczęście możemy rozpatrywać w naszych kategoriach.
Zastanawialiśmy się też, dlaczego Rafał i Piotr wciąż upierają się, by biegi były bezpłatne, dlaczego nie chcą chociaż symbolicznej opłaty wpisowej. Przecież nikt nie miałby o nią pretensji, wiedząc, że idzie na słuszny cel. Albo jeśli nie w ten sposób, bo Dziki wciąż twierdzi, że na nikim nie chce wywierać presji, to może do konkursowej puli dorzuciliby medale, które byłoby można kupić sobie na pamiątkę. No zastanawialiśmy się... Bo nastał wielki biegowy boom, na którym coraz więcej osób próbuje się dorobić. Bo walentynkowy weekend to kolejny wspaniały powód, by sięgnąć ludziom do kieszeni i uszczuplić ich portfele. Więc jak to się stało, że jednak znaleźli się ludzie, którzy wciąż mają przed tym skrupuły? Odpowiedź na to pytanie kryje się, być może, gdzieś tu:

Podczas dzisiejszego Walentynkowego Biegu Po Prawdziwej Warszawie panowała prawdziwie miłosna atmosfera. Rafał Przewodnik zdradził nam, gdzie w jego szkolnych czasach chodziło się na pierwsze randki, witrażowe medale, wykonane przez podopiecznych Stowarzyszenie Terapeutów, wkomponowane miały serduszka, serduszka narysowane były na numerach startowych, a niektóre dziewczyny namalowały je sobie na policzkach. Do tego, jak zawsze, kochaliśmy bieganie, kochaliśmy Warszawę... A wszystko to przypieczętowaliśmy takim oto wielkim sercem. I liczba kilometrów (14) była prawdziwie walentynkowa :)



I tak... 16-go lutego około godz. 15.00, narysowawszy na mapie olbrzymie serce łączące dwa brzegi Warszawy, pod Pomnikiem Kopernika swój bieg zakończyła duża grupa biegaczy. Byli wśród nich debiutanci, byli i starzy bywalcy... Byli ludzie zupełnie mi obcy, byli i dobrzy znajomi... Był nawet mój mąż - po raz pierwszy prawdziwie biegnący po Warszawie. Każdy z uczestników zdążył już się zorientować bądź umocnić w przekonaniu, że Dziki kocha nie tylko swoją żonę, a Rafał nie tylko wieczorne treningi na Agrykoli. Bieganie, Warszawa, podopieczni Stowarzyszenia Terapeutów, BPPW-owicze... Naprawdę gorące, wielkie i pojemne trzeba mieć serce...

od niedzieli tak jakoś mi się nuci...

PS. A na marzec Dziki zapowiedział aż dwa Biegi po Prawdziwej Warszawie. W tym primaaprilisowy. No... to dopiero będzie wiosna. Nie tylko kalendarzowa. I mam nadzieję, że nie będę musiała nic już o żadnych jaskółkach pisać. Ani tym bardziej o powrocie zimy.

PS.2. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o miejscach, które pokazał nam Rafał, to polecam fotorelację z serwisu zdrowisportowi.Wykorzystane zaś przeze mnie zdjęcia pochodzą z galerii dostępnych na fanpage'u Biegów po Prawdziwej Warszawie.

PS.3. Może i się starzeję, a pamięć robi się coraz bardziej zawodna, ale pewien wierszyk udało mi się zapamiętać.
tysiąc pięćset sto dziewięćset
osiemnaście zero pięćset
Ta druga linijka, poprzedzona czterema zerami, daje numer KRS Stowarzyszenia Terapeutów. Chyba nie muszę dodawać, co z tą wiedzą należy począć.

wtorek, 18 lutego 2014

królewski debiut

Wśród tych wielu biegaczy, którzy czasem zagadają, napiszą, zadzwonią, doradzą, pomogą, pocieszą, zainteresują się moją osobą, podrzucą jakieś ogłoszenie o pracę, są też biegacze, którzy dość niedawno rozpoczęli swoją przygodę z bieganiem, a także biegacze potencjalni - ci, którzy swoją przygodę z bieganiem dopiero chcą rozpocząć. Dzwonią lub piszą do mnie, by zapytać o radę, opinię: co warto kupić, od czego zacząć, jak stawiać pierwsze kroki, co jest bardziej, a co mnie ważne, co zrobić, by się nie zniechęcić... Wielu z nich ciekawi, jak doszło do tego, że biegam, jak poradziłam sobie z pokonaniem królewskiego dystansu... Jedna ze znajomych (moja imienniczka zresztą) zapytała mnie też wczoraj, czy przypadkiem nie opisałam gdzieś swojego maratońskiego debiutu. Bo sama jest w trakcie przygotowań do niego i zaczyna mieć obawy. Miałam jej już przekopiować w wiadomości prywatnej wpis z poprzedniego bloga, ale... przeczytałam go na nowo i pomyślałam, że może znajdzie się ktoś jeszcze, kto zechciałby go przeczytać.

znowu monotematycznie
czwartek, 25 kwiecień 2013, 07:53

- Mogę wam coś doradzić? - na pierwszych kilometrach maratonu zaczepił mnie i koleżankę, która poznałam na treningach, starszy pan, zwany dalej Dziadkiem Dobrą Radą. - Nie gadajcie tyle, bo to zabiera energię i nie będziecie miały siły biec.
- Ale jak będziemy sobie rozmawiać, szybciej nam minie czas - wiedziałyśmy swoje.
I tak gadki szmatki, wzajemna motywacja, czas mijał, kolejne kilometry też i... no cóż... Moje założenie było takie, by w ogóle doczłapać się do mety i zmieścić się w limicie czasowym, czyli w sześciu godzinach.
I może faktycznie trzeba było posłuchać pana, bo założenie niestety rozminęło się z rzeczywistością. Metę minęłam po niecałych pięciu. A dziadek przybiegł za nami.

(21.04.2013)

Bardzo wnikliwie starałam się czytać wszystkie poradniki, które brat podsyłał mi przed maratonem. Z większości porad, jak pokazuje poprzednia notka [notka ta w dużej mierze przekopiowana została kiedyś tutaj], trochę się podśmiewałam. Bo nie dość, że wiele z nich ciężko było wcielić w życie, to jeszcze były ogólnikowe i nie uwzględniały indywidualnych potrzeb i predyspozycji biegaczy. W tym płci. Start pokazał też, że wiele ostrzeżeń było na wyrost. Ze snem noc przed maratonem nie miałam problemu. Ze "streskupą" również. Sieć toi toi na trasie była mocno rozwinięta, a papieru toaletowego nigdzie nie zabrakło.

Jednym z ostatnich, przeczytanych przeze mnie przed startem, poradników był artykuł w piątkowej Gazecie Wyborczej, w którym przeczytałam: Na koniec pocieszenie. Jesteś w stanie pokonać maraton, nawet jeśli w twoich przygotowaniach były luki. Kończy go co roku kilkaset tysięcy ludzi na całym świecie. Nastaw się pozytywnie do czekającego cię zadania. Bądź cierpliwy i nie szarżuj - nikt nie daje medalu za pokonanie połowy trasy. Pojawiający się kryzys przyjmij z pokorą, pamiętając, że masz za sobą dziesiątki kryzysów życiowych, które przecież udało ci się pokonać. Zobaczysz, że gdy złapiesz oddech za linią mety, po początkowym "Nigdy więcej!" przyjdzie "Kiedy następny maraton?!".

Udział w maratonie to nie jest rekreacyjny bieg po zdrowie. Dla organizmu to olbrzymi szok i obciążenie. Jeszcze jakiś czas po przebiegnięciu mety nie wierzyłam, że tego dokonałam. A potem... Opadła mi adrenalina, poczułam się oszołomiona i bardzo szybko dopadło mnie zmęczenie i senność. Wieczorem doszła do tego telepka i stan podgorączkowy. W poniedziałek zaś (nie licząc tych zakrwawionych sutków) wyglądałam mniej więcej tak:



We wtorek było już znacznie lepiej. Na pocztę - zamiast iść - pobiegłam, wieczorem udałam się na aerobic. A wczoraj... Wczoraj zapisałam się na wrześniowy Maraton Warszawski. I nawet jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, bym wzięła w nim udział, nie dostarczy on już z pewnością tylu emocji co debiut (teraz rozumiem słowa jednego z treningowych znajomych, który podczas przygotowań bardzo często powtarzał, iż mi zazdrości, że pierwszy maraton wciąż mam przed sobą), ale - jak podkreśla mój brat - teraz przede mną robienie życiówek.

Maraton i przygotowania do niego to nie tylko kwestia walki z organizmem i jego wydolnością. To również możliwość poznania wielu ciekawych osób. Biegacze wydają mi się czasem zupełnie odrębnym gatunkiem ludzkim. Zresztą... Potwierdził to również mąż, który (jako świeżo upieczony debiutant na 10 km podczas tej samej imprezy) miał okazję wziąć udział w naszym pomaratońskim pikniku. Gdy nasza (jak to mawiał trener) "banda" się żegnała, stwierdził, iż wreszcie rozumie, dlaczego o treningach mawiałam, że to kolonie.
Zresztą... jak za starych, dobrych czasów bywało, na koloniach tych dyskretną opieką otaczał mnie starszy brat. Dużo w tym wszystkim jego zasługi. Nawet w jednym z konkursów, w których często brałam ostatnio udział, gdy było pytanie o nazwisko biegacza, który inspiruje mnie najbardziej, podałam jego. Bo gdyby nie on, pewnie nigdy nie zaczęłabym biegać.

Tuż przed pożegnalnym piknikiem staliśmy z bratem i z śpiącym w wózku synkiem naszego kuzyna przed sklepem, czekając aż mąż i żona kuzyna wyjdą z zakupami. Ze Stadionu Narodowego wracali kolejni uczestnicy maratonu.
- Gratuluję - jeden z nich, widząc na szyi brata medal, wyciągnął do niego dłoń. - A żona to co? Nie biegła?
Spojrzeliśmy z bratem na siebie znacząco, bo tak wiele spędzaliśmy ostatnio ze sobą czasu, że za małżeństwo od momentu rozpoczęcia treningów wzięci byliśmy nie raz.
- Po pierwsze nie żona, tylko siostra, a po drugie: i owszem, biegła - naprostowałam pana, a on uścisnął i moją dłoń.

Maraton i przygotowania do niego to nie tylko kwestia walki z organizmem i jego wydolnością, nie tylko kwestia nowych znajomości. To również walka z własnym umysłem i psychiką, a zwycięstwo w niej przynosi: szacunek do siebie, wiarę w siebie, niesamowitą asertywność i parę innych jeszcze cech ułatwiających życie. Mnie niesamowicie ułatwiła ona jeszcze coś...

- Dla kogo to jest maratoński debiut? - na ostatnim sobotnim treningu zapytał organizator. I tak się złożyło, że spośród obecnych tego dnia tylko ja podniosłam rękę. Owszem, miałam za sobą kilka maratonów: fitness, filmowych, imprezowych, ale dystansu 42 km 195 metrów nie przebiegłam nigdy.

A to było tak...


Któregoś styczniowego dnia znalazłam w Wyborczej reklamę Orlen Warsaw Marathon. Natychmiast zajrzałam na stronę internetową i...
- Zobacz! Jakie fajne i tanie pakiety startowe! - powiedziałam do męża. - Zapiszę się, to będę miała ładną koszulkę, czapeczkę, kupon zniżkowy na buty do biegania.
- To niegłupi pomysł - przyznał mąż.
Potem jednak zagłębiłam się w tę stronę jeszcze bardziej, odnalazłam informację o bezpłatnych treningach i...
- Wiesz... To by chyba jednak było trochę nie fair, gdybym zarejestrowała się dla samego pakietu - znowu zagaiłam do męża. - To może ja w ramach walki z kryzysem (zawodowym, a nie wieku średniego, oczywiście) i bezrobociem pochodzę na treningi i chociaż wystartuję. A potem przebiegnę tyle, ile dam radę. Przecież nie muszę tego maratonu ukończyć. Sam udział to już jest wielka sprawa.
Ten pomysł jednak nie wydał się już mężowi taki niegłupi. Przynajmniej wtedy.

Ileż ja się potem nasłuchałam przed treningami, żebym nigdzie nie szła, bo jest zimno, bo to, bo tamto... Ileż ja się nasłuchałam, że ten dystans to nie przelewki. W miarę upływu czasu pojawił się jednak cień wiary, a chęć wystartowania zmieniła się w chęć ukończenia. W trakcie biegu zaś bardziej niż o swoje 42,195 km bałam się o 10 km męża.

(22.04.2013)

Dzień maratonu wyznaczyłam też swego czasu jako pewien deadline. Powiedziałam sobie, że jeśli do tego czasu nic nie ruszy się w mojej branży, rzucę tę robotę. Póki co nie musiałam jednak podejmować żadnych drastycznych rozwiązań.

"Jeśli chcesz biegać - przebiegnij kilometr, jeśli chcesz zmienić swoje życie - przebiegnij maraton" - brzmi zdanie wypowiedziane przez Emila Zatopka, jakie przeczytałam w broszurze dotyczącej Orlen Warsaw Marathon.
Nie wiem, czy moje życie się zmieniło, ale wiem, że dzięki treningom moje trzy miesiące bezrobocia minęły jak z bicza trzasnął. Bezstresowo i bezdepresyjnie. I sama nie zauważyłam, kiedy kolonie się skończyły, telefony w sprawie pracy zaczęły dzwonić, a ja z biegu wróciłam do o-biegu.

(23.04.2013)


*************************

Swoją drogą... Dziwnie się to czyta z perspektywy czasu. Z jednej strony moje treningi (tym razem mierzę w Koronę Maratonów Polskich) znowu mają dla mnie cel przede wszystkim psychoterapeutyczny, a z drugiej... możliwość powrotu do filmowego o-biegu zdaje się rozpływać we mgle tak bardzo, jak nigdy wcześniej.

Ach! I jeszcze parę cyferek, o które często padają pytania. Zaczęłam biegać około 10 miesięcy przed maratonem, z czego dwa pierwsze miesiące to były marszobiegi na bieżni mechanicznej, 5 kolejnych to były niezwykle chaotyczne wybiegania we własnym zakresie i dopiero ostatnie 3 miesiące były prawdziwymi (oczywiście na miarę moich możliwości) treningami przedmaratońskimi. Nim doszło do maratonu, wzięłam udział tylko w trzech imprezach biegowych z pomiarem czasu na 10 km i w charytatywnym marszobiegu na 5 km. Nie miałam na swoim koncie nawet półmaratonu, a najdłuższe moje wybieganie liczyło sobie 17 km.

niedziela, 16 lutego 2014

rachunek sumienia


Mieszkam w wysokiej wieży otoczonej fosą
Mam parasol, który chroni mnie przed nocą
Oddycham głęboko, stawiam piedestały
Jutro będę duży, dzisiaj jestem mały


Stawiam świat na głowie do góry nogami
Na odwrót i wspak bawię się słowami
Na białym czarnym kreślę jakieś plamy
Jutro będę duży, dzisiaj jestem mały
 








Nie mieszkam w wysokiej wieży, lecz w bloku, który ma zaledwie dziewięć pięter (to nawet na solidny trening biegowy po schodach za mało). Nie mam żadnego parasola (a już tym bardziej takiego, który ochroniłby mnie przed nocą) - rzadko ich używam, a jeśli się jakiś trafi, to i tak gubię go natychmiast. Z pewnością natomiast, gdy tak siedzę sobie w domu, na odwrót i wspak bawię się słowami. Czytam, piszę, prowadzę fanpage mężowego Lorien, wiodę różne dyskusje, biorę udział w konkursach - zwłaszcza w tych, w których wykazać się trzeba umiejętnością składania słów... I ot na przykład jakiś czas temu natknęłam się na blogowy wpis pt. "Każdy biegacz to dupek". Wiem, że tekst napisany jest z przymrużeniem oka, że ma charakter humorystyczny, satyryczny i dużo w nim charakterystycznych dla tego gatunku uproszczeń i przesady, ale... tak jakoś naszła mnie ochota, by z nim podyskutować i coś w tej kwestii napisać. I to zupełnie serio.

Zarzut numer 1: Reguły ruchu drogowego mnie nie obchodzą.
Parę dni temu, podczas treningu Biegam Na Tarchominie, przebiegając dość liczną grupą przez pasy, minęliśmy dwóch policjantów.
- O jacy mili... Nawet nas nie zatrzymali - skomentowała to zdarzenie jedna z koleżanek.
- Przecież mieliśmy zielone światło - odpowiedziała inna.
- Ale nie wolno przebiegać przez pasy - padł wreszcie komentarz.
No dobra... Przyznaję się bez bicia. Nie znam biegacza, który nie złamałby żadnego przepisu ruchu drogowego. Ja sama nie jestem bez grzechu i nie zmieni tego faktu usprawiedliwienie, że robię to tylko wówczas, gdy nic mnie ani nikomu innemu nie grozi.

Zarzut numer 2: Przechwalanie się odpadającym paznokciem albo krwawiącymi sutkami.
Cóż... Widocznie jestem mało spektakularnym albo zbyt ostrożnym biegaczem, bo podczas mojej około półtorarocznej kariery biegowej krew się nie polała i tylko raz nabawiłam się odcisku (czym niniejszym się chwalę). Co więcej obracam się chyba wśród osób, które są równie mało spektakularne i równie ostrożne co ja. Bo większość z nich nigdy nie epatowała w moim towarzystwie takimi przypadłościami.

Zarzut numer 3: Bieganie po zatłoczonym chodniku.
Na moim osiedlu, na szczęście, chodniki są niezwykle puste, więc problem mnie nie dotyczy. Nie znam też chyba nikogo z zamiłowaniem do międzyludzkich slalomów. Ale rozumiem, że może być to irytujące. Mnie osobiście podczas różnego rodzaju imprez biegowych nic bardziej nie wkurza niż sytuacja, gdy grupka rozgadanych i niezwykle ślimaczących się znajomych blokuje całą szerokość trasy i zmusza do solidnego główkowania nad metodą wyprzedzenia ich. Że o stracie czasu nie wspomnę...

Zarzut numer 4: Bieganie jest dla egoistów i samotników.
No i to jest rzecz, z którą kompletnie się nie zgodzę. Po pierwsze dlatego, że daleka jestem od budowania stereotypów. A po drugie dlatego, że znam zbyt wiele osób, które biegać lubią towarzysko i tworzą różnego rodzaju grupy biegowe. Ot, chociażby moje osiedlowe Biegam Na Tarchominie... Team tworzą bardzo różne jednostki i na różnym stopniu zaawansowania. A jednak... Nawet ci bardziej wytrawni biegacze są w stanie trochę obniżyć swoje zwyczajowe tempo, a ci mniej wytrawni są w stanie nieco się podciągnąć tylko po to, by spotkać się razem w czwartkowy wieczór, pogadać o tym, co u kogo słychać, wymienić różnego rodzaju poglądy...

Zarzut numer 5: Medal dla każdego po wyścigu.
Może to faktycznie dziecinada, że za samo ukończenie biegu oczekujemy nagrody. I pewnie pogrąży nas - biegaczy fakt, że - dokonując opłaty startowej - sami za te medale płacimy. Ale... każdy może wydać swoje pieniądze, na co chce. Jedni kupią sobie fajki, inni skrzynkę piwa, a biegacze kupią sobie pamiątkowy medal. Jakby co, w wieku emerytalnym całą kolekcję sprzeda się na złom.

Zarzut numer 6: Męska dupa w legginsach.
To, czy ktoś się umie sensownie ubrać i dostosować garderobę do swojej sylwetki, zupełnie nie zależy od płci i od tego, czy ktoś biega czy nie. Mogłabym wyszukać w necie zdjęcia paru gustownie ubranych osób niebiegających. Mężczyzn w opiętych koszulkach, doskonale podkreślających olbrzymi brzuch i w za dużych spodniach, opadających mniej więcej do połowy tyłka... Dziewczyn w przykrótkich topach, spod których wystają tzw. miszelinki i w miniówkach, odsłaniających uda o średnicy, jaką mógłby się poszczycić Dąb Bartek... Mogłabym, ale... z czyjegoś wyglądu śmiać się nie wypada, a de gustibus non est disputandum.

Zarzut numer 7: Bieganie jest nudne.
Jeśli autor bloga nie biega, to co może wiedzieć na ten temat?
Ja jestem klasycznym bliźniakiem (mówię o znaku zodiaku), lubiącym zmienność i różnorodność, a jakoś rzadko nudzę się podczas biegania. Podczas gdy pseudo-zabawni luzacy i kpiarze na dłuższą metę nudzą mnie niemiłosiernie.

Zarzut numer 8: Umów się z biegaczem na piwo.
No nie powiem... Z tego punktu ubaw miałam po pachy. Zwłaszcza że przypomniałam sobie andrzejki, imprezę karaoke, Ladies Night i kilka pomniejszych posiadówek w towarzystwie ludzi z Biegam Na Tarchominie. Zwłaszcza że przypomniałam sobie parę imprez, które Zabieganym Po Uszy przyniosły zaszczytne miano Zachlanych Po Uszy. Zresztą... co ja tu będę daleko szukać. Swoją ostatnią życiówkę na 10 km zrobiłam po dwóch dniach intensywnego imprezowania. I dziś też, wypiwszy wczoraj zdrowie Kuby, który urodził się w Walentynki, jestem na kacu i nie dotarłam na trening, na który iść planowałam.

Zarzut numer 9: Chwalenie się wynikami.
Jak świat długi i szeroki ludzie, żeby się dowartościować, przejawiają skłonności do chwalenia się: miejscami, w których byli, znajomościami i koneksjami, które udało im się zawrzeć, przedmiotami, które zdobyli lub kupili, przygodami, które im się przytrafiły, a wreszcie... osiągnięciami, które są wynikiem ich talentu/wysiłku/samozaparcia... Faktycznie, bywa to denerwujące. Zwłaszcza gdy samemu nie ma się na koncie równie spektakularnych powodów do zaimponowania całemu światu. I doskonale rozumiem, że kogoś mogą nie obchodzić moje osiągnięcia. Tak jak mnie mogą nie obchodzić osiągnięcia innych. Ale to, że związani ze sobą ludzie zdają sobie relacje ze swoich mniejszych i większych sukcesów, jest dla mnie czymś oczywistym. Na tym właśnie polega związek. Na wzajemnym zainteresowaniu. Nawet jeśli ona ma inna pasję niż on, a on inną niż ona. Więc... Przykro mi. Jeśli twoje sukcesy i twoje pasje nie obchodzą twojego partnera, to znaczy, że czas najwyższy go zmienić.

Zarzut numer 10: Zaproś kibiców na trening.
Nie mam takiego zwyczaju. Bo rzeczywiście mam wrażenie, że widok przebierających nogami biegaczy może nudzić. A jednak pamiętam sytuację, gdy parę osób z rodziny zjawiło się na Stadionie Narodowym, na mecie Maratonu Warszawskiego, by obejrzeć finisz mój, mojego brata i żony kuzyna - Emilki. W późniejszej rozmowie z nimi widziałam, że towarzyszyły im niesamowite emocje, że przeżyli to niemal tak samo mocno jak my. Jakiś czas później zaś usłyszałam od siostry ciotecznej - Ani:
- Wiesz... Przez to, że wy tak wszyscy biegacie, ja też już trochę zaczęłam. Ale dopiero widok was mijających metę na Stadionie Narodowym utwierdził mnie w przekonaniu, że powinnam zacząć robić to na poważnie. Bo tak fajnie wtedy wyglądaliście.

Zarzut numer 11: Zamykanie ulic z okazji biegów.
Cóż... my - biegacze nie mamy na to żadnego wpływu. Przebieg trasy planują organizatorzy, a ostateczną zgodę wydaje Urząd Miasta. Myślę, że to właśnie tam należy skierować swoje skargi i zażalenia.


Zarzut numer 12: Ciągłe gadanie na temat biegania.
I z tym się akurat zgodzę. Ja sama, choć przecież biegam, nie jestem w stanie wysłuchiwać bez końca tych biegowych planów, przechwałek, rozkminek, anegdot... Zarzut monotematyczności jest najczęstszym, jaki wysuwam pod adresem wielu biegających znajomych. Bo przecież życie ma jeszcze tak wiele różnych odsłon...

Jak już napisałam... Wiem, że tekst, na który właśnie odpowiedziałam, napisany jest z przymrużeniem oka, że ma charakter humorystyczny, satyryczny i dużo w nim charakterystycznych dla tego gatunku uproszczeń i przesady. Dużo jest też w nim tak bardzo nielubianej przez mnie generalizacji. Ale jedną chyba zaraz sama popełnię. Wkurzają mnie czasem biegacze (zwłaszcza ci nałogowi) jak mało kto, a zarazem... to właśnie wśród nich miałam okazję spotkać najbardziej serdecznych i najbardziej życzliwych ludzi. Właściwie... w tym niełatwym dla mnie okresie, gdy tak siedzę w swojej wysokiej wieży (wróć, w 9-piętrowym bloku), bezradnie przeglądając oferty pracy i na odwrót i wspak bawiąc się słowami, okazuje się często, że poza drobnymi wyjątkami tylko na biegaczy mogę liczyć. Ktoś z nich zawsze zagada, napisze, zadzwoni, doradzi, pomoże, pocieszy, zainteresuje się moją osobą, podrzuci jakieś ogłoszenie o pracę... Jeden ze znajomych biegaczy (i to wcale nie z tych najbliższych) zaproponował mi nawet opłacenie pakietu startowego na Półmaraton Warszawski, a brat i jeszcze dwaj inni koledzy założyli za mój udział w sztafecie. Brak kryzysu i apatii, o której pisałam poprzednio zawdzięczam nie tylko bieganiu, ale również ludziom, z którymi to robię.

Zarzut numer 13: I na koniec: Wiecznie uśmiechnięta twarz.
Jak każdego Polaka, nic nie wkurwia bardziej niż szczęśliwi ludzie mijani na ulicy. Co prawda wielu spośród biegaczy biega z typową „polską mordą”. Jednak czasem można spotkać takich wyszczerzonych od ucha do ucha.
Do tego jeszcze są w dobrej formie i szczupli.
No jak tu ich w ogóle lubić?

Jeśli dobrze rozumiem autora, zarzut ten tak naprawdę nie jest wymierzony przeciwko biegaczom, lecz przeciwko typowo polskim marudom i malkontentom, którzy nie potrafią czerpać radości z życia, a wszystko, co robią, opierają na chorej zawiści i zazdrości.

Skończony Idiota (bo takim nickiem sygnuje się autor bloga) jakiś czas później napisał pewnego rodzaju sprostowanie: "Dlaczego biegacze są tacy fajni?". Wpis ten nie doczekał się już takiej lawiny komentarzy i reakcji. Może dlatego, że nie był już tak zabawny, może dlatego, że zabrakło w nim szczerości, a może dlatego, że nic tak nie wzbudza entuzjazmu i nie rozpala dyskusji do czerwoności jak to, co negatywne.

czwartek, 13 lutego 2014

very busy woman

W wieczór poprzedzający Półmaraton Świętych Mikołajów w Toruniu czułam się tak fatalnie, że odpuściłam sobie wszelkie atrakcje, jakie dostępne były w centrum miasta. I gdy mąż, brat i znajomi z mojej paczki wybrali się na koncert Piersi, ja zostałam w Domu Pielgrzyma i wpadłam na piwo do ekipy Biegam Na Tarchominie. W niewielkim pokoju siedziało nas kilkanaście osób, a rozmowom ton nadawał Kuba. Nie obeszło się, oczywiście, bez tematu półmaratonu. Omawialiśmy sposób, tempo i stroje, w jakich planujemy biec. Ale żeby nie było, że biegacze są strasznie monotematyczni, Kuba postanowił wypytać każdego z nas o życie zawodowe. I tak kolejne osoby (zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a może przeciwnym) zaczęły opowiadać o swojej pracy. Ktoś pochwalił się tym, ktoś inny pochwalił się tamtym, a gdy doszło do mnie...

- Eee... O tobie wiemy wszystko. Jesteś bezrobotna - Kuba machnął ręką, a ja tylko przytaknęłam. Bo - faktycznie - Półmaraton Świętych Mikołajów odbywał się miesiąc po moim nieoczekiwanym powrocie do domu, miesiąc po tym, jak zdjęcia do filmu, przy którym pracowałam, zostały nagle zerwane. Ucieszyło mnie w sumie to machnięcie ręką. Bo jakoś nie chciało mi się drążyć tematu, czym zajmuję się wówczas, gdy mam pracę, jak również opowiadać o tym, jak wygląda mój dzień, gdy jej nie mam. Niestety, Kuba nie miał litości, więc powiedziałam, co miałam do powiedzenia, a po moich słowach Kubie nie pozostało nic innego, jak stwierdzić:

- Jakoś smutno to wszystko zabrzmiało.

A jednak... Sięgam pamięcią do czasów, gdy w 2011 roku po wielu latach dość intensywnej pracy, po złotych latach przebierania w propozycjach i płynnego przechodzenia z jednego projektu w drugi, w mojej filmowej branży coś zaczęło się sypać, a mnie pewnego dnia z moich kilkumiesięcznych planów zawodowych zupełnie nieoczekiwanie nie zostało nic. Sięgam pamięcią i odnajduję zapis swojego stanu emocjonalnego po dwóch i pół miesiąca siedzenia w domu.

O godzinie 8.00 dzwoni budzik. Wyłączam go leniwie, nawet nie otwierając oczu. Bo które najpierw? Prawe? Lewe? A może oba naraz? I po co? Mózg przetwarza dane, niezliczone ilości zer i jedynek. 0-1-0-1-0-1-0-1........ A na końcu i tak wyskakuje ERROR.
A nawet, gdybym wstała, to... Którą nogą najpierw? Prawą? Lewą? Czy obiema naraz? A może najlepiej od razu stanąć na głowie? Zresztą... Po co? Przecież wiadomo, że „jak wstanę, to się położę”.
Takie myśli o poranku są najtrudniejsze. Prawdziwy wysiłek intelektualny. Ze zmęczenia zapadam w drzemkę. Coś się śni. A może nie śni. Co za różnica?
O godzinie 10.00 budzą mnie potrzeby fizjologiczne. Patrzę w prawo. Patrzę w lewo. Patrzę w okno. Patrzę w sufit. Takie poruszanie głową... Prawdziwy wysiłek fizyczny. A nuż mi się odechce? Nie odechciewa się, a zbyt długotrwałe zwlekanie sprawia, że w pośpiechu wszelkie moje postanowienia odnośnie nóg biorą w łeb.
Wydalone płyny trzeba uzupełnić. Najwyższy czas na pierwszą kawę. Podobno niezdrowa. Ale... Kogo to obchodzi? Zresztą... Gdybym się miała zastanawiać, czy zdrowa czy nie, czy szkodzi czy pomaga, czy po jej wypiciu nabawię się nadciśnienia czy też moje zazwyczaj niskie podniesie się do normy, straciłabym kolejne dwie niezwykle cenne godziny.
Się robi. W międzyczasie czynię zadość największej (jedynej?) mej odpowiedzialności w ciągu dnia. Karmię rybki i zamieniam z nimi kilka słów. To znaczy... Ja je do nich wypowiadam, a one taktownie milczą.
Kawa gotowa. Zasiadam do komputera. Nie wdając się w szczegóły, robi się południe. Subtelne burczenie w brzuchu przypomina, że warto by zjeść śniadanie. Tylko co? Może by jakoś dietę urozmaicić? Zdobyć się na odrobinę ekstrawagancji? Grymas dezaprobaty wykrzywia moją twarz... Bo... Czy warto jeść śniadanie w samo południe? Jakby tak poczekać jeszcze ze dwie godzinki, to mogłabym przystąpić od razu do obiadu. Pod warunkiem, że lodówka nie jest pusta. Na wszelki wypadek zadzwonię do współlokatorów i upewnię się, że nie wracają na obiad. Bo jeśli tak, to odpuszczę sobie i obiad, i zakupy. Zwłaszcza, że w natłoku obowiązków i tak nie mam na nie czasu. A kolacja? Podobno nie należy jej jeść. W ten sposób sprawę menu na dziś mam rozwiązaną.
Dziś, dziś... Zerkam w kalendarz. Piątek. Ale co za różnica? Piątek, poniedziałek czy sobota? I niech jutro będzie środa, a w środę może być wtorek.
Zresztą... Jest tyle ciekawych zajęć... A przede wszystkim...
Ważne jest to by się pozytywnie(?) nastawić. Ewentualnie można popuścić lekko krępujące nas co dzień sznurki i pomyśleć, że żyje się gdzie indziej. Można nawet pomarzyć. O lepszym jutrze.

(Warszawa, 17.06.2011)

Od Półmaratonu Świętych Mikołajów minęły dwa miesiące. Co w sumie daje trzy miesiące bezrobocia. Teoretycznie powinnam już osiągnąć stan taki, jak opisany powyżej. Albo i gorszy. Bo perspektywy na przyszłość w mojej branży są jeszcze mniej różowe niż wówczas. A jednak... Żaden mój późniejszy zawodowy przestój nie był już tak apatyczny jak tamten. Przy kolejnym (maj - czerwiec 2012) wymyśliłam sobie program odchudzający (bieżnia + dieta + slim belly) w moim fitness klubie, a przy jeszcze kolejnym (luty - kwiecień 2013), lżejsza o 20 kg, wymyśliłam sobie przygotowania do pierwszej edycji Orlen Warsaw Marathon. Teraz zaś (listopad - ??? 2014)... Media często donoszą, że bieganie to najlepszy sport doby kryzysu, a bieganie długodystansowe jest szczególnie cenne, bo uczy rozmowy ze sobą. Jak człowiek biega, włącza mu się hormon szczęścia, odreagowuje psychicznie, zaczyna pozytywnie myśleć. Cóż... Nawet jeśli opis mojego bezrobotnego dnia, jeśli takowy zechciałabym zrobić, nie zabrzmiałby tak zupełnie wesoło i pewnie zasmuciłby Kubę, to... gdy sztywną ramę dnia wyznacza konieczność przygotowania pięciu posiłków (w ramach racjonalnego odżywiania się) i różnego rodzaju treningi, nie ma czasu na kryzysy i apatię. No i... po kilkunastu miesiącach biegania charakter nie jest już taki słaby jak kiedyś.

poniedziałek, 10 lutego 2014

dwie strony medalu

Po dość długiej przerwie wróciłam niedawno do jednej z bardziej lubianych przeze mnie dyscyplin sportowych. Do biegania po... kinach. Sport ten wplatam w mój plan treningowy dość intensywnie. Tak intensywnie, że nabawiłam się nawet chronicznych zakwasów na szarych komórkach. Ale co zrobić? Jak w repertuarze kinowym nie było nic, to nie było nic. A jak już się coś godnego obejrzenia pojawiło, to, oczywiście, wszystko na raz: m.in. "Wilk z Wall Street" Martina Scorsesego, "Pod Mocnym Aniołem" Wojtka Smarzowskiego", dwie długie części "Nimfomanki" Larsa von Triera... Lecz... Po co o tych filmach wspominam? Po co, skoro na pierwszy rzut oka widać, że z bieganiem nie mają nic wspólnego, a ich bohaterowie wiodą raczej niezdrowy i niehigieniczny tryb życia? Główny bohater "Wilka..." robi wielką kasę i ćpa na potęgę, Jerzy z "Pod Mocnym Aniołem" pije bez umiaru, a tytułowa bohaterka "Nimfomanki" jest... bez niespodzianki... nimfomanką, która nie zawaha się przed niczym, by zaspokoić swoje pragnienia. Ewidentnie cała trójka w czymś się zatraca i od czegoś jest uzależniona.

Cóż... Tak jak każdy z jakiegoś powodu biega, tak każdy z jakiegoś powodu pije, ćpa czy... że się tak wyrażę... rzuca się w alternatywne formy seksu. Poza tym... Powieść o pijaństwie, w której nie chodzi tylko o picie - tak określany bywa literacki pierwowzór filmu Smarzowskiego. Tyle że w filmie von Triera, pozornie o erotycznych harcach, w miejsce słowa "seks" wstawić można wszystko, co nie chce się poddać, czego nie da się zaplanować - wyjaśnia zaś recenzent "Nimfomanki" w "Co Jest Grane". No właśnie... Być może można wstawić i "bieganie". Tak... wiele ostatnio myślę o nim w kontekście słowa "nałóg". I pewnie wielu biegaczy się obruszy, że stawiam je w jednym rzędzie z takimi uzależnieniami. Bo przecież bieganie wydaje się stać w opozycji do tego wszystkiego. Bo niesie tyle pozytywów: radość, zdrowie, kondycję... Bo przecież wzmacnia nasz charakter, pozwala się zresetować, oczyszcza umysł, wprowadza w nasze życie pewien porządek... itp, itd... Nie zamierzam z tym polemizować. Ba, jako pierwsza się pod tym podpiszę. Lecz... natychmiast dorzucę jeden warunek. Wszystko to prawda, ale pod warunkiem, że w tym bieganiu (a mówię o bieganiu amatorskim, nie zawodowym) zachowa się jakiś umiar i zdrowy rozsądek.

Bo jak nazwać zjawisko, gdy w naszym życiu wszystko kręci się już tak bardzo wokół biegania, że o niczym innym nie potrafimy myśleć i rozmawiać? Gdy wszelkie plany zawodowe i życiowe podporządkowujemy planom biegowym? Gdy, nie bacząc na nasz wiek, stan zdrowia i ograniczenia naszego organizmu, zaczynamy drastycznie zwiększać ilość treningów, prędkość, dystanse? Co więcej... Nasze zatracenie się w bieganiu zaczyna szkodzić nie tylko nam, ale i naszym bliskim. Zaniedbujemy dom, partnera, dzieci, zaczynamy nawalać w pracy, ostatnie oszczędności (nawet jeśli nie ma ich zbyt wiele) wydajemy na nowe gadżety i pakiety startowe. Do tego z wyższością zaczynamy spoglądać na ludzi, którzy nie biegają, zaczynamy ich traktować jak osoby gorszej kategorii i za wszelką cenę próbujemy ich nawrócić. Jakby oni sami nie mieli prawa wyboru własnego stylu życia. Bo jak nazwać zjawisko, gdy nasze bieganie zamiast kulturalnego wypicia kieliszka wina zaczyna przypominać chlanie na umór? Gdy zachłyśnięcie się tymi słynnymi biegowymi endorfinami zaczyna bardziej przypominać narkotykowe czy alkoholowe stany euforyczne? Gdy coś, co miało zapewnić nam zdrowie i jasność umysłu, ze zdrowiem i jasnością umysłu przestaje mieć cokolwiek wspólnego, a wręcz zaczyna być chorobliwe i irracjonalne? Gdy coś, co miało nam pomóc, zaczyna nas niszczyć i prowadzi do zatracenia? No jak nazwać takie zjawisko, jak? Biegoholizmem?

Tak myślę tu sobie o tym na głos, analizuję zaobserwowane ostatnio sytuacje, zasłyszane słowa i próbuję dociec, po której stronie mocy znajduję się ja. Z jednej strony bowiem spotkałam się z opiniami, że mój rodzaj aktywności jest chorobliwy i nienormalny.

Ludzie niekiedy szydzą z tych trenujących codziennie, twierdząc, że niektórzy są gotowi zrobić wszystko, byle tylko przedłużyć sobie życie. Moim zdaniem część z nas biega wcale nie dlatego, że chce żyć dłużej, ale dlatego, żeby przeżyć życie najpełniej. Jeśli mamy przed sobą długie lata, znacznie lepiej jest przeżyć je z jasno wytyczonymi celami i najpełniej jak można, a nie we mgle. Moim zdaniem bieganie bardzo w tym pomaga. Zmuszenie się do największego wysiłku, do jakiego jesteśmy w stanie się zmusić przy wszystkich naszych ograniczeniach - oto istota biegania i metafora życia /.../.
(Haruki Murakami, "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu")

A z drugiej strony odnoszę wrażenie, że w opinii ludzi, którzy biegają znacznie więcej niż ja, daję z siebie zbyt mało - biegam, a jakobym nie biegała.

Z tej przyczyny nie zalecałem innym biegania. Unikałem ze wszystkich sił wygłaszania sądów w rodzaju: "Bieganie jest świetne. Wszyscy powinni biegać". Jeśli kogoś nie interesuje bieganie na długich dystansach, dajcie mu spokój - kiedyś sam zacznie biegać. Jeśli go to nie interesuje, żadne perswazje mu nie pomogą. Bieganie w maratonach nie jest sportem dla każdego, podobnie jak pisanie powieści nie jest zawodem dla wszystkich.
(Haruki Murakami, "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu")

Tak myślę tu sobie o tym na głos, analizuję zaobserwowane ostatnio sytuacje, zasłyszane słowa i próbuję dociec, czy bieganie - choć przez całe życie udało mi się uniknąć różnego rodzaju nałogów - zdołało mnie już zniewolić i uzależnić, czy jeszcze potrafię zachować w nim umiar i zdrowy rozsądek. Nie ma filozofii picia, jest tylko technika picia - przypominam sobie słowa jednego z bohaterów "Pod Mocnym Aniołem", który próbuje ująć istotę alkoholizmu, wstawiam w miejsce "picia" wyraz "bieganie" i oddycham z ulgą. Mimo wszystko wciąż mam wrażenie, że techniki nie mam żadnej, a w tej całej zabawie liczy się dla mnie przede wszystkim filozofia.

Niemniej... Przyjdzie pewnie jeszcze czas na zrobienie bardziej gruntownego rachunku sumienia i próbę odpowiedzi, jakim biegaczem jestem i po której stronie mocy się znajduję. Póki co jednak nuci mi się...

Za mało dla biegaczy,
a dla niebiegaczy za dużo. A huuu!
Spróbuj się domyślić, gdzie to mam.
Gdzie? No gdzie? A huuu!

Póki co, choć na co dzień nie zdarza mi się serwować żadnych demotywatorów, motywatorów i złotych myśli, mam też ochotę zamieścić to:

 

niedziela, 2 lutego 2014

run & write, write & run


Musiałam odpuścić nieco w tym tygodniu bieganie. Trzy dni pracy, które wyskoczyły mi niespodziewanie, to jedno. Uciążliwe przeziębienie zaś, którego po bieganiu w czasie siarczystych mrozów powinnam była spodziewać się jak najbardziej, to drugie. Od czwartku więc, żeby mieć jakąkolwiek namiastkę treningu biegowego i by nie borykać się z poczuciem totalnej klęski, wybrałam bieżnię na siłowni. I choć przestałam uważać ostatnio, że jest ona koszmarem, i choć doceniłam to, że bardzo pomaga w pracy nad techniką, to jednak nadal uważam, że nie sprzyja tworzeniu ciekawych wpisów na blog. Bieżnia mechaniczna nie daje szansy, by ulec modzie zachwycania się bieganiem w kilkunastostopniowym mrozie. Nie pozwala licytować się z nikim, w jakiej najniższej temperaturze udało się pobiec. Nie pozwala na spektakularne analizy kolejnych warstw stroju biegowego ani na pomiar czasu przy ich zakładaniu. Nie pozwala napisać o mrożącej krew w żyłach walce, w której ostatecznie zła niechęć wyjścia w zimny plener przegrywa z dobrą chęcią zrobienia długiego wybiegania. Nie pozwala wreszcie zamieścić ciekawych fot: z bajeczną bielą w tle, z oszronionymi wąsami i brodą (ups... zapomniałam, że ich nie mam) czy z zamrożoną łzą w oku. Hmm... W porównaniu z takimi tematami opis biegania na bieżni mechanicznej powiałby nudą i monotonią.

Zresztą... Tak w ogóle zastanawiam się, o czym by tu w najbliższym czasie napisać. Nie ukrywam, że najłatwiej robi się relacje z zawodów. Bo to konkretny temat, bo jakieś zdjęcia można dołączyć, bo łatwiej też zdobyć czytelników - ludzie, którzy uczestniczyli w tej samej imprezie, chętnie przecież skonfrontują swoje przeżycia, opinie i wrażenia z przeżyciami, opiniami i wrażeniami innych. Tymczasem... Wszystko wskazuje na to, że relacja z Wieliszewskiego Crossingu będzie póki co ostatnim tego typu wpisem. Większość zawodów w najbliższym czasie z różnych względów odpuściłam, a dwa biegi w Grand Prix zBiegiemNatury, które w moich planach jeszcze zostały... No cóż... Jakoś nie spodziewam się, że biegnąc po raz czwarty i piąty tę samą trasę w ramach tego samego cyklu, wydobędę coś wyjątkowego, coś godnego zamieszczenia na blogu. Nie oznacza to jednak, że pisać przestanę. Pozostaje mi bowiem takie trochę inne pisanie o bieganiu. I może jeszcze pisanie o... pisaniu.

Wypomniał mi niedawno w rozmowie pewien kolega, że zaczynam mówić jak wszyscy biegacze prowadzący blogi. Użył nawet pewnego porównania, pod którego wpływem opadła mi szczęka. Dodał też coś potem, że w ogóle nie lubi czytać biegowych blogów, a jeśli autora zna, to woli z nim porozmawiać osobiście. W ramach odparcia zarzutów chciałam nawet uświadomić kolegę, iż osoba, do której mnie porównał, nie pisze żadnego bloga, lecz prowadzi najzwyklejszy fanpage na fejsie. Chciałam nawet zaproponować lekturę porównawczą, by zobaczył, jak zupełnie inaczej piszemy o bieganiu i jak zupełnie inaczej je traktujemy. Chciałam zapytać, czy przed wydaniem osądu próbował przeczytać jakąkolwiek moją notkę. Chciałam, lecz udało mi się powstrzymać. W końcu tłumaczą się winni.


Tak się złożyło, że ten sam kolega zareagował niedawno na moją rzuconą w eter prośbę o pożyczenie książki Murakamiego "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". Poszukiwałam jej, bo tak coś podskórnie czułam, że znajdę w niej wiele zdań, które równie dobrze wypowiedzieć bym mogła ja. I nie myliłam się. Wystarczyło, że zajrzałam do przedmowy, a przeczytałam to, co spodziewałam się przeczytać, i to, o czym zawsze myślałam w kontekście swojego pisania bloga.

   Jest takie mądre powiedzenie, które brzmi: "Prawdziwy dżentelmen nigdy nie rozmawia o kobietach, z którymi zerwał, ani o wysokości zapłaconych podatków". Mówiąc szczerze, to wierutne kłamstwo. Właśnie je wymyśliłem. Wybaczcie! Ale gdyby naprawdę było takie powiedzenie, sądzę, że kolejnym warunkiem bycia dżentelmenem byłoby zachowanie dyskrecji na temat tego, co należy robić, żeby mieć dobrą kondycję. Dżentelmen nie powinien opowiadać na prawo i lewo, jak dba o formę. Takie przynajmniej jest moje zdanie.
   Wszyscy wiedzą, że nie jestem dżentelmenem, więc może w ogóle nie powinienem się takimi rzeczami przejmować, ale trochę mi wstyd pisać tę książkę. Być może to, co teraz powiem, zabrzmi jak unik, ale ta książka mówi o bieganiu i nie jest traktatem o tym, jak zachować zdrowie. Nie mam zamiaru dawać w niej rad w rodzaju" "Posłuchajcie mnie wszyscy - jeśli chcecie zachować zdrowie, biegajcie każdego dnia!". Zamiast tego chcę przedstawić w niej zebrane przez mnie przemyślenia, dotyczące tego, czym dla mnie, jako człowieka, jest bieganie. To książka, w której tylko rozważam różne sprawy i głośno myślę. /.../
   Ale w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że muszę napisać uczciwie, co myślę i czuję w związku z bieganiem, trzymając się przy tym własnego stylu. /.../ Zauważyłem, że uczciwe pisanie o bieganiu i uczciwe pisanie o samym sobie jest niemal jednym i tym samym. Myślę więc, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby czytać tę książkę jako swego rodzaju wspomnienia obracające się wokół czynności biegania.

Uśmiechnęłam się do siebie, gdy po raz pierwszy przeczytałam te słowa. Bo dokładnie taką samą koncepcję miałam, gdy po dość długiemu opieraniu się namowom znajomych (nic tylko "powinnaś zacząć pisać bloga" i "powinnaś zacząć pisać bloga") powołałam do życia "Wielką improwizację", okrasiłam ją wymownym opisem "powiedzmy, że o bieganiu" i napisałam notkę wstępną. No ale założenia - założeniami... Być może jednak nie udało mi sie zawrzeć tu tego, o czym myślałam.
- Czy naprawdę jest tak jak mówi kolega? - zapytałam Pitera. Bo wiem, że choć jest moim mężem, bez problemu mogę liczyć na jego trzeźwe spojrzenie i na to, że będzie wobec mnie krytyczny jak nikt inny.
- Nie - wydawal się być zdziwiony opiniami kolegi. Odetchnęłam z ulgą. Tym bardziej, że... Z odsieczą zupełnie nieświadomie przyszedł też pewien znajomy.
- Tak chciałem Ci tylko powiedzieć, że jakby co, to czytam Twojego bloga biegowego... żeby nie było :) - napisał on któregoś dnia.
- Ooo... to miło... Choć nie przypuszczam, by mogło to interesować kogokolwiek poza ludźmi biegającymi :) - odpisałam.
- Nawet gdyby było o dupie Maryni, Twoje pisanie się dobrze czyta - jego słowa pokrzepiły mnie tym bardziej, że ów znajomy miał okazję czytać moje znacznie lepsze i bardziej różnorodne  teksty niż te tutaj.

Jak już się rzekło odpuściłam w najbliższym czasie z różnych względów większość zawodów, więc - naturalną koleją rzeczy - nie napiszę chwilowo żadnych relacji. Nie oznacza to jednak, że pisać przestanę. Pozostaje mi bowiem takie trochę inne pisanie o bieganiu. Pewnie nie przysporzy mi ono popularności, nie przyciągnie czytelników, ale... mówi się trudno i pisze się dalej. Zwłaszcza że, o czym też często wspomina w swojej książce Murakami, pisanie ma wiele wspólnego z bieganiem. Czasem tak samo ciężko się za nie zabrać, czasem zapanować trzeba nad swym lenistwem i próbą ucieczki w inne czynności, czasem trzeba się zmusić do wysiłku, czasem trzeba popracować nad formą i stylem, czasem trzeba rozpisać solidny plan, ale... gdy już się zacznie... podobnie jak bieganie pisanie pozwala się oczyścić, uporządkować myśli, zapanować nad chaosem, utrzymać się w pionie, lepiej zrozumieć siebie i świat... Podobnie jak bieganie pisanie czyni mnie też bardziej otwartą i podobnie jak w bieganiu w pisaniu dużo łatwiej jest wydobyć ze mnie coś, czego nie wydobędzie się ze mnie w rozmowie.  

Być może należę do ludzi nazbyt drobiazgowych, ale nie potrafię niczego pojąć dogłębnie bez przelania myśli na papier, więc musiałem czymś zająć ręce i zapisać te słowa. W przeciwnym razie nigdy bym się nie dowiedział, czym jest dla mnie bieganie.