czwartek, 28 listopada 2013

no więc...

No więc odbyło się wczoraj pierwsze tej jesieni bieganie po śniegu. Prawie 20 km, przy delikatnym przymrozku, trasą wiodącą w dużej mierze tuż nad Wisłą, po jej prawej stronie, z widokiem na zachodzące słońce i krwistoczerwone niebo w międzyczasie, z możliwością rozwalania skorupek lodowych na zamarzniętych kałużach, w towarzystwie... hmmm... miał długą siwą brodę i czerwoną kurtkę... tak... to musiał być święty Mikołaj... choć... dla niepoznaki kazał się nazywać zupełnie innym imieniem.




No więc miałam wczoraj wreszcie okazję rozbiegać w warunkach bojowych buty trailowe, które z myślą o zimie nabyłam latem w outlecie Asicsa.
Jak wrażenia? Nie, nie... żadnych testów. To nie ten blog. Ale za to piosenkę o butach mogę sobie zaśpiewać.





No więc... Tykająca we mnie bomba została rozbrojona, a ja czuję się gotowa na podbój zbliżającego się dużymi krokami (w siedmiomilowych butach?) półmaratonu w Toruniu. I nie przerazi mnie już żadna grupa. Nawet składająca się z 4600 mikołajów, reniferów i śnieżynek.

wtorek, 26 listopada 2013

kiedy mam dół i powolutku tracę puls...

Dostałam w niedzielę SMS-a z propozycją 10-15 km wybiegania w poniedziałek. Od dziewczyny, którą w sumie znam tylko z tego, że razem spotykamy się podczas treningów Biegam Na Tarchominie. 
- Sorry, ale po dzisiejszym bieganiu w deszczu, a przed wtorkowym treningiem, jutro planuję wzmocnić się na zajęciach fitness - taka oto odpowiedź (zgodna z prawdą) cisnęła mi się na dzień dobry. Ale... Tytuł bloga "wielkaimprowizacja" do czegoś zobowiązuje - to po pierwsze. A po drugie... Coś mi powiedziało, że jeśli nie dotrzymam jej towarzystwa, sama (jako osoba, która dość niedawno rozpoczęła przygodę z bieganiem) nie zdobędzie się na to wybieganie. Lub zdecyduje się na jakiś krótszy dystans. A w końcu przecież trzeba jakoś ludzi motywować. Choćby swoją skromną obecnością...
No więc... wypytałam ją o konkrety, wyraziłam zgodę, a w poniedziałek rano przy sprzyjającej pogodzie (słońce, 3 stopnie ciepła, opadów atmosferycznych brak) zabrałam ją na Kępę Potocką. W trasę, która jest jedną z moich ulubionych, i - jak się później okazało - najdłuższą, jaką dotychczas przebyła koleżanka.

Endomondo - jak to zwykle ostatnio bywa - nie chciało mi się uruchamić. Jaką długość ma ta trasa, wiem przecież doskonale, a tempo i ilość spalonych kalorii to dla mnie sprawa drugorzędna. Za to nie mogłam się oprzeć Mikołajowi, który przemawiał do mnie z plakatu, reklamującego Żoliborski Bieg Mikołajkowy. Już 1-go grudnia sprawdzę się w nim nie tylko ja, ale również moja pierwsza grupa biegowa - Zabiegani Po Uszy.



A propos grup... Ukazał się w najnowszym numerze miesięcznika "Bieganie" artykuł poświęcony amatorskim klubom biegowym: http://www.magazynbieganie.pl/amatorskie-kluby-biegowe/. Link do niego wklejam nie tylko dlatego, że uśmiecham się tam na jednym ze zdjęć, a jako ekspert (biegły?) wypowiada się założyciel mojej drugiej grupy biegowej (Biegam Na Tarchominie). Link do niego wklejam, bo... artykuł jest rzetelny, ciekawy i... na pierwszy ogień idzie w nim hasło, które plącze się za mną od poprzedniego postu: motywacja.

 

Jest wtorek. Dzisiejszego wieczoru powinnam czuć się podwójnie zmotywowana. Zabiegani Po Uszy trenują w towarzystwie silnej grupy pod wezwaniem - ASA Team-Biegiem Po Zdrowie, ekipa BNT zaś szkoli technikę biegania pod czujnym okiem Igora Tylmana z Pobiegani.pl. A tymczasem... mam ochotę uciec gdzieś z empetrójką i - ku zaskoczeniu paru osób - zapodać sobie piosenkę Iron Maiden, którą ktoś mi niedawno podrzucił.

Bo grupa... Są takie dni, kiedy wcale nie motywuje, a przeraża.

I am a man who walks alone...
 



PS. Aśsie o BNT rozpisali: http://www.nessi-sport.pl/blog/51/bieganie-to-najlepsza-moda/?fb_action_ids=10202844602501853&fb_action_types=og.likes
A na zdjęciu znowu szczerzę się ja.

niedziela, 24 listopada 2013

wyznania i wnioski

Po kilku dniach obijania się (a to bolące biodro, a to niespodziewany  dzień zdjęciowy, a to koncert, a to pokerek, a to imieniny wujka....) poczułam wreszcie zew krwi.
- Idziesz biegać? - zapytał mąż, widząc, że wrzucam na siebie strój biegowy.
- Idę - oznajmiłam i dodałam coś o tym, iż właśnie w tym momencie poczułam, że naprawdę chcę, a nie muszę czy powinnam.
- Ale wiesz, że trochę mży? - ostrzegł.
- Delikatna mżawka jeszcze nikomu nie zaszkodziła - stwierdziłam, a parę minut później stałam już przed klatką pod zadaszeniem, ustawiałam muzę w smartphonie, próbowałam uruchomić słuchawki i... dumałam nad tym, że mżawka, przed którą ostrzegał mnie mąż, nie jest żadną mżawką, lecz najnormalniejszym w świecie deszczem. Kolejne parę minut później byłam z powrotem w domu. Nie, nie... Nie stchórzyłam. Po prostu bluetoothy smartphona i słuchawek nie chciały się namierzyć. I potrzebowałam pomocy męża. A jeszcze kolejne parę minut później przemierzałam w najlepsze osiedlowe uliczki. W myślach dochodząc do wniosków - niebanalnych i wagi i najwyższej:

- a jednak nie jestem z cukru, skoro się nie rozpuszczam,
- jak dobrze, że założyłam czapkę z daszkiem, bo makijaż, którego nie zmyłam po wczorajszej imprezie, mógłby się rozmazać,
- denerwują mnie wypadające z uszu słuchawki (ale - uwaga, chwalę się - wygrałam je w konkursie, więc nie będę narzekać) i zbyt często rozwiązujące się sznurówki moich Pum (ale - uwaga, znowu chwalę się - wylosowałam je po ostatnim biegu w cyklu GP Żoliborza, więc... nie będę narzekać, a jak brat po raz enty podeśle mi instrukcję wiązania sznurówek, to i tak jej nie obejrzę),
- gdyby ciocia zobaczyła mnie w mokrym stroju biegowym, z pewnością nie uznałaby, że wyglądam jak księżniczka,
- nie taki ten deszcz straszny jak go malują - na zakończenie zaplanowanej trasy dorzucę sobie gratis jeden podbieg na Most Północny,
- nic się nie zmieniło, Prodigy wciąż jest jedną z najlepszych kapel do biegania. Zabawy biegowej z teledysku poniżej nie proponowałabym jednak nikomu, kto nie czuje w sobie wielkiej odwagi, zwanej niekiedy niezwykłą głupotą.


Nie miałam w planach dzisiejszej notki. Bo w pisaniu - podobnie jak w bieganiu - trzeba znaleźć czasem jakiś umiar.
Nie miałam w planach dzisiejszej notki. Ale... po kilku dniach epatowania na fejsie linkami do "wielkiejimprowizacji"...
- Fajny ten twój blog - stwierdziła siostra cioteczna. - Ale ma jedną wadę... - dodała i znacząco zawiesiła głos. - Za mało piszesz.

Ja? Za mało? No cóż... Do pisania - podobnie jak do biegania - potrzebna jest czasem motywacja. Więc niech jej będzie! Oprócz tego, że spłodziłam wpis, którego być nie miało, dorzucę jeszcze coś z archiwum, coś, co powstało u początków mojego biegania. I, uprzedzając jakiekolwiek pytania, przyznam się: tak, pisałam kiedyś bloga. Ze znajomych w realu nie wiedział o nim prawie nikt. Nawet mąż miał zakaz wstępu. Trwało to prawie trzy lata, lecz... z czasem coś tam się wypaliło, mnie coraz więcej przyjemności zaczęło sprawiać pisanie (w krótkiej fejsowej formie chociażby) dla osób, które znam i... przede wszystkim... po ponad roku biegania zrobiłam się chyba bardziej otwarta. Oto co bieganie robi z człowiekiem.

nie-dzielna Zawieszona podąża za modą
niedziela, 23 wrzesień 2012, 11:41  

Niedziela - czyli dziś. O godz. 7.00 dzwoni budzik. Zawieszona wstaje, wędruje do kuchni, wstawia dzbanek z kawą i czajnik z wodą na... nie na herbatę, na owsiankę. Po zjedzeniu jej odczekuje jeszcze jakąś godzinkę (żeby się ułożyła) i w ramach chęci zakonserwowania swej własnej zabytkowej osoby wskakuje w sportowe ubranie i w bardzo wygodne, choć niezwykle tanie (zakupione w Lidlu za jakieś 60 zł) buty do biegania.

Po kilku pierwszych krokach zaczyna żałować, że nie założyła czapki. Temperatura oscyluje w okolicach 10 stopni, a do tego wieje nieprzyjemny wiatr. Próbuje naciągnąć na głowę kaptur, ale ponieważ bluza młodością nie grzeszy, nie ma przy nim troczków i uparcie spada z głowy. Niby mogłaby go przytrzymywać, lecz... brakuje jej rąk. Bo dwiema, które ma, co rusz podciąga opadające podczas joggingu spodnie i majtki. Wciąż nie zdobyła się na zakup ubrań w mniejszych (królewskich?) rozmiarach.

Zawieszona wbiega na największy teren zieleni na swoim osiedlu - ciągnący się wzdłuż Wisły wał. Lubi tędy biegać. Wieczorem po pracy wybiera jednak osiedlowe uliczki. Nad Wisłą jest za mało (czy też raczej zero) światła i za dużo zarośli. Po sama-nie-wiem-ilu krokach (Zawieszona nie dorobiła się jeszcze krokomierza) rozgrzana już nieco zapomina o zbyt niskiej temperaturze i zimnym wietrze. Co więcej... Wciąż zielony wał, błękitne niebo i jaskrawożółte słońce każą jej zapomnieć o tym, że nadeszła jesień.

W miarę biegnięcia Zawieszona mija na wale różne osoby. Niektóre dzierżą w dłoni kije do nordic walking, niektóre wyszły na spacer z psem, niektóre jeżdżą na rowerach, a niektóre (ci dominują) robią tu dokładnie to, co ona. Większość biegaczy słucha jakiejś muzy. Zawieszona - nie. Wciąż nie nabyła iPoda, a słuchawki od komórki są tak beznadziejne, że co trzy kroki wypadałyby jej z uszu.

Po jakichś 30 minutach Zawieszona opuszcza wał i wbiega wgłąb osiedla. Bo chodzi o to, by tradycyjną trasę rozciągnąć nie tylko wzdłuż, ale i wszerz. Pomiędzy blokami przeważają osoby, które dokądś i po coś idą, dokądś i po coś jadą. Biegaczy jest mniej. Jeden z nich, widząc nadbiegającą z naprzeciwka Zawieszoną, unosi dłoń w geście pozdrowienia.

Po kolejnych 30 minutach Zawieszona na powrót jest pod swoim blokiem. Nie wiem (znów ten nieszczęsny brak krokomierza), ile kilometrów przebiegła. Zresztą... Najważniejsze, że nie uległa pokusie zatrzymania się, że stać ją było na przyspieszony finisz i że znowu zwiększyła dystans.

Nie wiem, jak w innych miastach, ale w Warszawie już wiele lat temu zapanowała moda na bieganie. I nie mówię tu o odwiecznym biegu dokądś i po coś. Biega Brat Zawieszonej, biega jej reżyser, biega pewna aktorka z jej serialu, biega pewien aktor, czasem biega też Chrześnica. Uleganie modzie i reklamie może kojarzyć się ze słabością, snobizmem czy powierzchownością. Ale zawsze uważałam, że robić coś, bo się podoba a robić to samo coś tylko dlatego, że jest modne i rozreklamowane, to są dwie zupełnie różne sprawy.

Któregoś wieczoru w Lublinie Zawieszona podczas biegania natknęła się na swojego reżysera i wspomnianego wyżej aktora, wracających z pozdjęciowego piwa.
- No i jak ci się biega? - zatrzymali ją.
Zawieszona bardzo się starała zrobić jakąś minę z cyklu dorosłych i statecznych, żeby nie dać po sobie poznać, ile satysfakcji daje jej każde zwycięstwo odniesione w walce z własnym lenistwem i zmęczeniem. Bardzo się starała, ale rumieńce i szeroki uśmiech (podobno bardzo ładny), który bezwiednie cisnął jej się na usta, i tak zdradzał, że odpowiedź będzie brzmiała:
- Suuuper.

Nie wiem, jak w innych miastach, ale w Warszawie już wiele lat temu zapanowała moda na bieganie. Od jakiegoś czasu nie ma właściwie miesiąca, by dla osób, które jej uległy, nie został zorganizowany co najmniej jeden bieg. Do udziału w najbliższym "Biegnij Warszawo" zgłosiła się również Zawieszona. Trenuje, choć nie zależy jej na osiągnięciu największej prędkości i zajęciu miejsca w czołówce. Jej plan to po prostu przebiec te 10 km i nie być ostatnią. Wszak... Nie chodzi przecież o to, by złapać króliczka, ale o to, by go gonić.

czwartek, 21 listopada 2013

chcieć i móc

A ona biegnie, biegnie
Przez bagna lasy pola
Zmęczona, zdyszana

Do światła, które spali jej serce
Na popiół...
Na popiół... 

Biegnie, biegnie
A włosy jej targa wichura
Spragniona ukojenia 
Do światła niczym nocny
Motyl...
Motyl...

I nikt jej nie uchroni przed nim...

A ona biegnie, biegnie
A uda jej ranią ciernie
Przestraszona, strwożona 
Do światła, które przyniesie
Jej litość...
Jej litość...
Wielu moich znajomych nie chce biegać.
Bo to nudne.
Bo to męczące.
Bo zabiera dużo czasu.
Bo to...
Bo tamto... 
Wielu moich znajomych nie chce biegać. Choćby mogło.

Kilkoro moich znajomych nie może biegać.
Z przyczyn bardziej poważnych niż chwilowe kontuzje, wiek czy otyłość.
Poznany niegdyś na blogu znajomy zmaga się ze stwardnieniem rozsianym.
Bratowa cierpi na niezwykle rzadką chorobę - ataksję. I szczęśliwa jest, odkąd dzięki funduszom uzbieranym z przekazanego na nią 1% zakupiła kamizelkę, która pozwala jej poruszać się bez laski.
Kilkoro moich znajomych nie może biegać. Choćby chciało.


A ja i chcę, i mogę biegać. Taka ze mnie szczęściara.
I sama czasem się sobie dziwię, iż takie głupie ze mnie stworzenie, że wystarczy banalny brak pracy, a ja łapię doła, popadam w apatię i... nie chce mi się żyć.
A ja i chcę, i mogę biegać. Ale nie dziś.
Dziś wybieram się na koncert, dzięki któremu mała Rozalka, wnuczka muzyka Roberta Brylewskiego, zdobędzie środki na operację serca. Operację, która sprawi, że dziewczynka będzie mogła żyć jak zdrowe dziecko. I w przyszłości będzie mogła biegać. Oczywiście, jeśli tylko będzie chciała.

środa, 20 listopada 2013

chce się żyć, czyli w pogoni za wiedzą


http://www.youtube.com/watch?v=qHZo0LMBOw4
Niedawno miała miejsce kinowa premiera filmu Macieja Pieprzycy "Chce się żyć". Oparta na faktach historia Mateusza - chłopca, który urodził się z rozległym porażeniem mózgowym i który przez to, że nie mógł mówić ani chodzić, dość prędko zdiagnozowany został przez lekarzy jako "warzywo", osoba upośledzona intelektualnie, nie tylko niepotrafiąca wyrażać swoich
uczuć i myśli, ale również tych uczuć i myśli w ogóle nieposiadająca.
Film doczekał się kilku nagród (również na festiwalach zagranicznych), pozytywnych recenzji i uznania publiczności (więcej poczytać można o nim tutaj lub w jakiejkolwiek innej recenzji). Nie dlatego jednak postanowiłam jakiś czas temu obejrzeć go sobie w kinie. Otóż... Miałam kiedyś propozycję, by przy tym filmie pracować. Miałam też za sobą lekturę scenariusza. I pamiętałam, iż urzekło mnie w nim to, że mimo niewątpliwej powagi tematu był on dość zabawny. A już najwięcej humoru kryło się w monologach wewnętrznych głównego bohatera. Mateusz, który z punktu widzenia zdrowego człowieka, powinien być smutny i nieszczęśliwy, spośród wszystkich postaci scenariusza zdawał się śmiać najbardziej.
Ostatecznie jednak przy filmie nie pracowałam (bo... długo by gadać... ale powiedzmy, że... oprócz tego, że chce się kręcić wartościowe filmy, to... chce się... za coś... żyć), a wizyta w kinie była mi potrzebna, by skonfrontować swoje wyobrażenia na podstawie lektury scenariusza z tym, jak ostatecznie temat został ujęty podczas realizacji.

Wczoraj (jak zwykle pod batutą Rafała Staniszewskiego i Piotra Krawczyka, zwanego Dzikim) miał miejsce XIX nieoficjalny Bieg Po Prawdziwej Warszawie. Dla niewtajemniczonych: Biegi po Prawdziwej Warszawie to oglądanie stolicy w biegu z udziałem biegającego licencjonowanego przewodnika po Warszawie. Na start przychodzą biegacze amatorzy, którzy są w stanie przebiec w wolnym tempie kilkanaście - dwadzieścia kilka kilometrów. Przewodnik, Rafał Staniszewski z zawodu psycholog, z zamiłowania biegacz, maratończyk i varsavianista z uprawnieniami do oprowadzania wycieczek, pokazuje Warszawę nieznaną, miejsca z klimatem, miejsca z historią, daleko od głównych ciągów turystycznych, prawdziwe miasto oglądane i poznawane w biegu.
Wczorajszy bieg prowadził ulicami Warszawy najprawdziwszej, najmniej zniszczonej podczas II wojny światowej, a zarazem najbardziej szemranej. Wczorajszy bieg to zwiedzanie Pragi Północ, a konkretnie Szmulek.


 
 


Dziki podsumował to zwiedzanie następująco: No a Szmulki niezłe! Dopisał folklor lokalny. Pan spod Dworca Wschodniego, po którym raczej spodziewaliśmy się, że poprosi o 20 groszy za swoje wystąpienie na temat Pragi i granicy Szmulowizny, a ten pan pożegnał się, wsiadł do błyszczącej, czerwonej beemki i pojechał... Niezłe... A teren nieznany, to nie były typowe obiekty Pragi, stary młyn, fabryki, których nie ma, wiemy skąd wzięły się "pepegi", skąd "pasmanteria", wiemy, dlaczego Szmulki to Szmulki, itd.
A jeśli ktoś chciałby zapoznać się bliżej z trasą biegu, polecam fotorelację, jaką zrobiła dla nas jedna z uczestniczek: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.246734775482173.1073741832.157548144400837&type=1


XIX BPPW nietypowy i wyjątkowy był jednak nie tylko ze względu na nietypowość i wyjątkowość zwiedzanych obiektów. Nietypowa i wyjątkowa była pora (wtorek, godz.11.00, podczas gdy zazwyczaj po prawdziwej Warszawie biegamy w weekendy, kiedy dołączyć mogą nie tylko osoby pracujące na drugą zmianę i -jak ja - bezrobotne). Nietypowa i wyjątkowa była pogoda (pomiędzy dwa szaro-bure listopadowe dni wkradł się jeden ciepły i słoneczny). Nietypowy i wyjątkowy był dystans (6 km, podczas gdy zazwyczaj biegamy minimum 12). Nietypowa i wyjątkowa była ilość uczestników (około 10, podczas gdy ostatnimi czasy grupa potrafiła rozrosnąć się nawet do około 50). Nietypowe i wyjątkowe było to, że wystąpiliśmy wczoraj jako grupa testująca nowy sprzęt nagłośnieniowy. Nietypowe i wyjątkowe było to, że wreszcie wszystko było słychać tak dobrze, że zamiast gadać z kim popadnie, skoncentrowałam się na chłonięciu wiedzy (rezultaty od razu było widać podczas późniejszego testu, Dziki nazwał mnie nawet prymuską). Ale najbardziej nietypowe i wyjątkowe było to, że...

Jedna z zasad dobrej budowy dramatu brzmi: jeśli w pierwszym akcie na ścianie wisi strzelba, to w trzecim musi wystrzelić. A zatem i film "Chce się żyć" pojawił się w kontekście Biegów Po Prawdziwej Warszawie nieprzypadkowo. Bowiem... Organizatorem Biegów po Prawdziwej Warszawie jest Stowarzyszenie Terapeutów, prowadzące w Warszawie i nie tylko w Warszawie, programy i placówki dla dzieci, młodzieży i osób dorosłych z autyzmem, osób niepełnosprawnych, a także pracujące z młodzieżą i dziećmi zagrożonymi uzależnieniami i przejawiających ryzykowne zachowania.
I tak najbardziej nietypowe i wyjątkowe było to, że po wczorajszym biegu zaproszeni zostaliśmy do Ośrodka Integracji Społecznej, mieszczącego się przy ul. Białostockiej 9, gdzie mieliśmy szansę poznać podopiecznych stowarzyszenia. Fantastycznych ludzi, którzy w ramach zajęć kulinarnych przygotowali dla nas przepyszną pomidorówkę. Z makaronem (wszak przeznaczona była dla biegaczy). Z kajzerkami (bo Rafał do zupy najbardziej lubi bułki). Z pokrojoną w kostkę marchewką. Z koperkiem i natką pietruszki, które na szczęście (jakby wiedzieli, że tam będę i że zielska pływającego w zupie nie znoszę) posiekane stały w osobnych miseczkach. I przede wszystkim z... jak uzmysłowił nam Dziki... "z wkładem - z uczuć..."

Uzmysłowił nam również Dziki, że nie można patrzeć na podopiecznych stowarzyszenia naszą zwyczajną miarą szczęścia i nieszczęścia. A oni sami, podawszy nam ręce na powitanie, przybiwszy z nami niezliczone ilości piąteczek, zapytawszy o nasze imiona, pokazali nam, ile radości życia w nich drzemie. Widoczne to było zwłaszcza u "Duszy Towarzystwa" i "Mistrza Ceremonii" Krzysztofa, który choć przez chwilę starał się z każdym zagadać i naśladując Rafała, zadającego pytania konkursowe, pytał nas o różne rzeczy, a nasze odpowiedzi poddawał ocenie. I wykazywał się przy tym niesamowitym poczuciem humoru. Rękę, która za złą odpowiedź nakazuje mojemu bratu robić pompki, zapamięta chyba każdy uczestnik XIX BPPW.

Na zakończenie wszyscy obdarowani zostali medalami, które własnoręcznie robią podopieczni stowarzyszenia. Zupełnie nietypowo i wyjątkowo. Bo normalnie, by zdobyć taki medal, wysilić się trzeba trochę bardziej. Trzeba uważnie słuchać tego, co podczas BPPW mówi przewodnik Rafał i wykazać się potem w konkursie wiedzowym. Niech jednak nie martwią się ci, którzy mają problemy z pamięcią. Taki medal można też sobie wybiegać. Rodzinne Biegi Górskie to kolejna interesująca inicjatywa Stowarzyszenia Terapeutów. Niestety jeszcze dokładnie nie wiadomo, kiedy ruszy kolejna edycja.

poniedziałek, 18 listopada 2013

rozbiegać problem

Intensywny to był weekend. W wielu sensach i nonsensach. W końcu pustka, która została mi po pracy, była dość duża. I nie tak prosto było ją wypełnić. 
Intensywny to był weekend. Również pod względem biegowym. Biegłam. I niby mogłam się zatrzymać. Ale po co? W końcu pustka, która została mi po pracy, była dość duża. I nie tak prosto było ją wypełnić. Nawet przebiegniętymi kilometrami.

Był sobotni parkrun Warszawa-Praga, który nieustannie przypominał, że dwa ostatnie parkruny (a zarazem swoje dwa pierwsze) przebiegłam w Łodzi. 



Było niedzielne Grand Prix zBiegiemNatury, które nieustannie przypominało, że forma już tego roku schyłkowa, a i bieganie z obciążoną wątrobą nie idzie mi tak dobrze jak niektórym kolegom.


Była też jedyna w swoim rodzaju, kameralna impreza - "1 Klubowa Mila" - sztafeta, którą Trucht Tarchomin Team zorganizował nie tylko dla swoich zawodników i ich rodzin, ale również dla kilku zaprzyjaźnionych grup biegowych, trenujących (mniej lub bardziej rekreacyjnie) po sąsiedzku. Jako reprezentantka piękniejszej części Biegam Na Tarchominie zaproszona zostałam i ja.


Była piękna sceneria późnojesiennego lasu i trasa o charakterze przełajowym.












Była woda, którą członkowie TTT ręcznie okleili etykietami ze swoim logo. Sztuki preparowania rekwizytów mógłby się od nich nauczyć niejeden polski rekwizytor.









Były wyjątkowo gustowne kolorowe pałeczki.












Była przepyszna homemade wiśnióweczka.












Było spotkanie z niewidzianym przez wiele lat eks-sąsiadem. Poznał mnie dopiero wówczas, gdy do mojego aktualnego wyglądu dołożył w myślach 20 kg.









Był uganiający się za mną mężczyzna.

Dla wszystkich uczestników były batoniki, dyplomy i niezwykle pomysłowe medale.














Dla trzech najlepszych drużyn zaś - takie oto puchary.











Cóż... jako reprezentantka jedynej żeńskiej drużyny podczas tych zawodów (słabsze od nas okazały się tylko dzieci) mogłam sobie tylko o takim pomarzyć. Ale...









Pewien uroczy młody człowiek, reprezentujący barwy BNT (zwany czasem moim ulubionym fanem Iron Maiden, a czasem Kubą bez fejsa), mawia często, że jedyną moją zaletą jest mój mąż. Puchar, jaki wywalczył on z ekipą Biegam Na Tarchominie I, pozostanie też z pewnością moim jedynym pucharem.






Niemniej... W tak doborowym towarzystwie naprawdę można zapomnieć o problemach. "Marynarz w Łodzi"? Co to było? Jeszcze tylko wciąż nierozpakowane walizki przypominają mi, że dokądś miałam jechać, a jednak nie wyjechałam.








Hopelessly drift
In the eyes of the ghost again
Down on my knees
And my hands in the air again...

PS. Zabiegani Po Uszy - sorry, że tym razem nie o Was. Przecież Wy też podczas wczorajszego wydarzenia o wdzięcznym tytule "Untitled" sprawiliście, że straciłam pamięć. Sami jednak wiecie, że gdybym pisnęła o tym choć słowo, już na zawsze musielibyśmy zmienić nazwę na tę, którą wymyślił dla nas Kuba.
PS.2. No i jakżeż mogłam zapomnieć... Znajomi z TTT zadbali o to, by podczas "1 Klubowej Mili" nagrody mogli zdobyć również ci, którzy nie są w stanie ich sobie wybiegać. W losowaniu upominków udało mi się zdobyć piękny kalendarz na przyszły rok. Przyda się. Żeby nie zapomnieć o kilku ważnych imprezach biegowych, które już są na 2014 zaplanowane. Bo moja pamięć zaczyna się kwalifikować do wymiany tak samo jak nogi i wątroba.
PS.3. Fajna relacja z "1 Klubowej Mili": http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=1&action=7&code=12156&bieganie O moim mężu zaczynają pisać w portalach biegowych. Świat się kończy. Chyba zacznę czuć się przytłoczona jego sławą.

przerywnik muzyczny

Miałam zrezygnować z kilku listopadowych imprez biegowych w Warszawie i okolicach. Miałam zrezygnować z listopadowych treningów z przyjaciółmi. Miałam zrezygnować z piątkowego koncertu Comy. Tymczasem statek pt. "Marynarz w Łodzi" zatonął. Zdjęcia zostały zerwane, a do kalendarza wróciły pozycje, które wcześniej zostały zeń wykreślone. Z koncertem Comy na czele. Zwłaszcza, że zespół ten od dawna należał do tych, które chciałam zobaczyć na żywo. Zwłaszcza, że zaproszenie na koncert otrzymałam od samego imć Roguca.

Darowanej Comie nie patrzy się w zęby, ale...

Nie powalił mnie ten koncert na kolana. Roguc, który może się normalnie poszczycić ciekawą barwą, mocnym głosem i nienaganną dykcją, miał założony na wokal jakiś drażniący efekt, przez który nie opuszczało mnie wrażenie, jakbym słuchała Kaczora Donalda. Ewidentnie szwankowało nagłośnienie. Instrumenty (jak stwierdził mąż) nie brzmiały selektywnie. Repertuar zaś, którego różnorodność i wysoki ładunek energetyczny sprawiają, że normalnie nie mogę usiedzieć w miejscu i uważam, że nazwa COMA nie jest adekwatną nazwą dla tego zespołu, tym razem zabrzmiały jak jeden długi utwór bez końca. Piosenki się zmieniały, a ja wciąż czułam, jakby to była jedna i ta sama. Po prawie dwóch godzinach dopadła mnie... śpiączka. Znużona i znudzona opuściłam Stodołę, nie wysiedziawszy do końca.

 Darowanej Comie nie patrzy się w zęby? No cóż... Najwidoczniej mam zadatki na stomatologa.

Biegnę bo nie mogę się zatrzymać,
Moje ciało jak maszyna
Bez kontroli śmiało goni.

Myśli, które przemkną poprzez głowę
Jak powierzchnia supernowej
Zapalają się gwałtownie.

Rany, ratuj!

 

piątek, 15 listopada 2013

nieoczekiwany powrót do domu

Obejrzałam przedwczoraj po raz drugi film Scorsesego "Hugo i jego wynalazek". Przypomniał mi on (no dobra, tego mi nie trzeba przypominać), że polska produkcja filmowa leży w powijakach i nie dorasta kinu światowemu do pięt. Przypomniał mi on również sytuację, w jakiej około 1,5 roku temu obejrzałam go po raz pierwszy.

toksyczna miłość 

Paryż, lata 30-te. Na tutejszym dworcu mieszka (a w zasadzie ukrywa się) 12-letni Hugo. Osierocony przez rodziców, przygarnięty przez wujka pijaka zajmuje się po jego zniknięciu nastawianiem i konserwacją dworcowych zegarów. Ale nie tylko tym. Hugo usiłuje przede wszystkim naprawić robota – jedną z dwóch pamiątek po ojcu, symbol ich głębokiej więzi. Liczy na to, że za pomocą tej maszyny zdobędzie od ojca jakiś przekaz. Do naprawy chłopiec potrzebuje jednak części. Jedyna szansa, aby je zdobyć, to kradzież różnego rodzaju drobiazgów z punktu, w którym zgorzkniały starszy pan nazwiskiem Melies sprzedaje i naprawia zabawki.

Pewnego dnia Melies przyłapuje Hugona na gorącym uczynku. Odbiera ukradzione przez niego części. Zabiera też notes (drugą z pamiątek po ojcu) zawierający techniczne wskazówki dotyczące robota. Zrozpaczony Hugo próbuje go odzyskać. W ten sposób poznaje córkę chrzestną Meliesa – Isabelle i w rezultacie zdobywa klucz (w kształcie serca) do uruchomienia robota. Uruchomiony robot wykonuje niezwykle intrygujący rysunek i podpisuje go nazwiskiem Meliesa. Wydarzenie to skłania dzieci do przeprowadzenia śledztwa i odkrycia tajemnicy ojca chrzestnego Isabelle. Wtedy...

Wtedy film „Hugo i jego wynalazek” (bo o nim mowa) wkracza na nowy tor. Tor, w którym widzowi przypomniane zostają początki kina. Pierwsze pokazy filmów braci Lumière (teraz staje się jasne, że miejsce akcji – dworzec – nie jest przypadkowe i ma przywołać wspomnienie jednego z pierwszych filmów - „Wjazdu pociągu na stację w La Ciotat”). Moment, gdy dzięki Georgesowi Meliesowi (bo Georges Melies to postać autentyczna) filmy przestały prezentować jedynie realne wydarzenia, a zaczęły opowiadać (przy użyciu pierwszych efektów specjalnych) wymyślone historie. Film staje się „najpiękniejszym listem miłosnym zaadresowanym do X Muzy” i historią filmowca, który gorzknieje, wyzbywszy się swojej największej miłości.

I pewnie nie byłoby w tym familijnym kinie nic zdumiewającego, gdyby nie to, że nakręcił je reżyser znany dotychczas jako autor najlepszych filmów o gangsterach - Martin Scorsese. Reżyser powtarza w wywiadach, że do zrealizowana filmu, będącego adaptacją książki Briana Selznicka, namówiła go jego 12-letnia córka. Cóż... Ludzie filmu mają względem swoich rodzin olbrzymie długi do spłacenia. Nie jest łatwo być w kręgu ich najbliższych. Nienormowany czas pracy, częste wyjazdy, kalendarz nieuwzględniający świąt, weekendów i wakacji... Filmowcy ciągle przegapiają jakieś uroczystości, rocznice, ważne dni. Nigdy nie ma ich w domu, kiedy są najbardziej potrzebni. A postawienie im ultimatum „film albo ja” to najczęściej samobójstwo.

„Hugo i jego wynalazek” jest również wyrazem fascynacji charakterystycznym dla okresu, w którym rozgrywa się akcja filmu, hasłem „miasto, masa, maszyna”. To zauroczenie mechanizmami nie powinno dziwić: Scorsese jest twórcą starej daty, a ci pamiętają najlepiej (dla młodszych to niedostrzegalna oczywistość), że sztuka, jaką uprawiają, powstaje dzięki urządzeniu technicznemu. Lecz... O czym film również nie pozwala zapomnieć... Kino to niesamowita magia i moc. Magia i moc, którą dają stojący za urządzeniami technicznymi ludzie. Gdyby nie oni, film by nie funkcjonował. Tak jak nie funkcjonowałyby zegary dworcowe, gdyby codziennie nie nakręcał ich Hugo.

Obejrzałam „Hugona...” w ostatnią niedzielę. I muszę przyznać, że był to najdziwniejszy i najbardziej gorzki moment na obejrzenie tego rodzaju filmu. Bo...

Instynktownie zaciskam dłonie
Nakazów chłodny wiatr
Gasi we mnie ogień
W trybach maszyny wciąż tkwię
Spętana woli siłą
To dobre, a to złe!
Na twarzy pusty grymas mam


Coraz mniej w tej całej filmowej machinie liczą się ludzie. Zwłaszcza ci stojący za urządzeniami technicznymi. Ot, zwykłe nadmiernie eksploatowane trybiki, które w każdej chwili można zastąpić nowymi.
W ostatnią niedzielę podszedł do mnie w trakcie zdjęć kierownik produkcji z zapytaniem, czy mogę zostać dłużej w pracy, bo... Nieważne co... Jak zwykle jakaś wyjątkowa sytuacja (jakie od początku tego serialu przytrafiają się niemal codziennie) i jeśli nie zrobimy tego dziś, to nie wiadomo kiedy i biedny producent poniesie straty.
- Nie mogę – odpowiedziałam. - OBIECAŁAM coś chrześnicy i nie zamierzam złamać danego jej słowa. Nie dziecku, kurwa, nie dziecku. Nie chcę, żeby miała poczucie, że ciągle nawalam i nie może na mnie liczyć.
Kierownik produkcji bez entuzjazmu przyjął to do wiadomości, na koniec dnia ściągnął kogoś na moje miejsce, a ja... Ku zdumieniu całej ekipy o planowanej godzinie wyszłam z pracy. Bo OBIECAŁAM mojej 12-letniej chrześnicy, że zabiorę ją do kina na „Hugona...”. Dług, jaki mam do spłacenia rodzinie, i tak jest bardzo duży.

Zniewolona myśl
Krąży w głowie jak sęp
Niepokoju dreszczem smaga
Co straciłam? Wiem!
Coraz głośniej słyszę jak
Pęka lód, na którym stałam


Następnego dnia stawiłam się przykładnie do pracy, usłyszałam od ludzi z ekipy coś o swojej odwadze, o tym, że jedyną osobą z jajami okazała się kobieta, że jednak można się upomnieć o swoje... Nie mniej... Od tamtej pory w każdej chwili spodziewam się otrzymać wymówienie.  

ARTROSIS - ZNIEWOLONA MYŚL 

Oryginalny tytuł filmu Martina Scorsese brzmi po prostu „Hugo”. Polski nie dość, że niepotrzebnie jest dłuższy, to jeszcze nieadekwatny. Hugo bowiem – mimo swoich zdolności - niczego nie wynalazł.
W filmie pojawia się motyw przeznaczenia. A właściwie tego, że każdy człowiek jest do czegoś stworzony, ma jakąś zdolność, ma do wykonania jakieś zadanie. Zadaniem Hugona jest naprawianie. Nie tylko maszyn, ale również zniszczonych ludzkich istnień.
Co jest moim? Nie wiem. Ale na chwilę obecną - bardziej niż cokolwiek naprawiać – chce mi się coś rozpierdolić.

(Warszawa, 16.02.2012)

Miałam zrezygnować z kilku listopadowych imprez biegowych w Warszawie i okolicach. Miałam zrezygnować z listopadowych treningów z przyjaciółmi. Miałam zrezygnować z dzisiejszego koncertu Comy. Tymczasem wczoraj statek pt. "Marynarz w Łodzi" zatonął. Zdjęcia zostały zerwane i wróciło trochę gorzkich refleksji związanych z pracą w filmie. Tym razem jednak (w przeciwieństwie do sytuacji sprzed 1,5 roku) nie chce mi się niczego rozpierdalać. Wystarczy, jak to rozbiegam. Kalendarz na najbliższy weekend i na przyszły tydzień już wypełniony jest zawodami i treningami. A wczoraj radość życia przywrócił mi mój drugi (oprócz Zabieganych Po Uszy) team. Biegam Na Tarchominie.

 

 

Bieg Niepodległości - wspomnienia tegoroczne

Z zeszłorocznego Dnia Niepodległości oprócz biegu pamiętam również (choć nie zapisałam), że na zakończenie dnia wylądowaliśmy wszyscy u żony kuzyna - u Emilki. I że wcześniej z mężem, bratem, bratową i chrześnicą byliśmy w pobliskiej trattorii, gdzie:
opychaliśmy się pizzą i makaronem,
zerkaliśmy w telewizor, by zobaczyć, jak to święto "uczcili" inni,
zauważyliśmy grupki biegaczy, którzy... ewidentnie wracali z innej niż nasza imprezy biegowej.
Jak się później okazało, Białołęka, na której mieszkam, od wielu już lat organizuje 11-go listopada swój własny (lokalny i kameralny) Bieg Niepodległości. W tym roku miał on już swoją szesnastą edycję. W tym też roku, w sytuacji, gdy nie mogłam uczestniczyć w głównej warszawskiej imprezie, stał się on dla mnie ostatnią biegową deską ratunku.
Gdy wspomnę go za rok, nie chciałabym jednak pamiętać tego, co napisałam w komentarzu na stronie organizatora:

Piękna pogoda, piękne okoliczności przyrody, ale... pozostaje lekki niedosyt. Koszulki rozeszły się szybko - OK, kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Poczęstunek w postaci pączków i grochówki rozszedł się, zanim pojawiła się większość uczestników biegu głównego - OK, organizatorzy nie mają wpływu na to, że wygłodniali krewni i znajomi przedszkolaków i uczniów rzucą się na jedzenie niczym "chytra baba z Radomia" (kuzynka widziała, jak jedna pani pakowała sobie 10 pączków). Ale, że pakiety, które wręczane były na mecie, nie zostały jakoś rozsądnie podzielone, to już jest trochę dziwne. Miały być dla najszybszych 500 osób, a tymczasem do biegu głównego (ponoć najważniejszego) dotrwały tylko jakieś ich szczątki i dostała je tylko garstka uczestników. Ja jako szósta kobieta mogłam sobie o nim tylko pomarzyć. Najsmutniejsze jest jednak to, że nawet dyplomów nie wystarczyło dla wszystkich uczestników biegu głównego. Namówiłam parę osób, żeby wpadły zobaczyć, jak fajnie jest na Białołęce. Przyjechały z zadyszką prosto z Biegu Niepodległości. I niestety jedna z koleżanek, nie dostawszy dyplomu, opuszczała Dziki Zakątek rozczarowana. Nawet nie miała ochoty zostać tam na dekorację najlepszych. Ani nawet na piwo. Oddałam jej swój dyplom na pocieszenie, sama zostałam bez żadnej pamiątki. No cóż... Może chociaż organizatorzy okażą się na tyle łaskawi, coby opublikować tutaj w wydarzeniu jakiś plik, żeby samemu sobie ten dyplom wydrukować.

Chciałabym natomiast pamiętać, że przy tej pięknej pogodzie i w tych pięknych okolicznościach przyrody (na terenach leśnych Choszczówki szczególnie pięknie prezentowały się... brzozy) poczułam wreszcie lekkość biegania, której brakowało mi już od dłuższego czasu. Że spotkałam wielu dobrych znajomych. Że część z nich dołączyła do tego biegu ze względu na mnie. Że potem dobił do nas mój brat cioteczny z żoną i synkiem. Że wylądowaliśmy wszyscy na Tarchominie. Że jedliśmy razem obiad "u Chińczyka". I że zamiast na piwie w pubie Aloha dzień zakończyliśmy jak w zeszłym roku. U Emilki. Z wizytą, której bardzo potrzebowała, ale której kompletnie się nie spodziewała.


wtorek, 12 listopada 2013

Bieg Niepodległości - zeszłoroczne wspomnienia

Mam sentyment do trzech warszawskich imprez biegowych - "Biegnij, Warszawo!", "Biegu Niepodległości" i biegu "Policz się z cukrzycą", który towarzyszy Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy.
Mam sentyment, bo to były moje trzy pierwsze tego typu imprezy.
Mam sentyment, bo te imprezy doskonale pokazują, jak bakcyl biegania dopadał coraz więcej osób w mojej rodzinie.
Mój drugi bieg WOŚP wciąż przede mną. Na tegoroczną edycję "Biegnij, Warszawo!" nie dotarłam ze względu na pracę, a wczorajszy Bieg Niepodległości... No cóż... Nie zakupiłam nań pakietu, gdyż miałam pracować. Dzień zdjęciowy jednak odwołano, a ja zostałam jedynie z zeszłorocznymi wspomnieniami. Wspomnieniami, które pewnie uleciałyby z pamięci, gdyby nie to, że zostały zapisane.

nurtujące pytania, część 2: w dobrym tonie

W niedzielę 11-go listopada o godz. 7.00 zadzwonił budzik. Żona, znając odpowiedzi na większość postawionych poprzedniego dnia pytań (ze względu na opuszczone rolety wciąż jeszcze tylko nie wiedziała, jaka jest pogoda), wstała z łóżka. A właściwie nie wstała, tylko wygramoliła się. Bo mimo masażu i maści biodro wciąż dawało jej w kość.

Kilka minut później była już w kuchni. Zachwycona słońcem, zaglądającym do niej przez okno (lepszej pogody nie mogła sobie wymarzyć), przyszykowała kawę i starannie obmyślone menu. Omleta z domowym dżemem jagodowym, który jakiś czas temu dostała w prezencie od swojego hiszpańskiego reżysera. Po śniadaniu miała jeszcze półtorej godziny, żeby się ogarnąć, spakować i ubrać w strój do biegania.

O 9.10, trzymając w dłoni kanapkę z pieczywa chrupkiego z miodem i bananem, wsiadła do autobusu, który ją i żonę jej kuzyna dowiózł na miejsce startu. Tam czekał na nie Brat.
- Jak chcecie się przebrać, to szatnia jest tam - poinstruował zaprawiony w bojach Brat. - A później rzeczy trzeba spakować w worek na trupa i odnieść do depozytu - Brat zademonstrował czarny plastikowy worek, załączony do pakietu startowego.
- Faktycznie, duży jest - rozwinąwszy swój worek, zauważyła Żona i niewiele myśląc zaczęła się do niego pakować. - Jakbym nie dała rady, będziecie mieli mnie w czym wynosić. A i cmentarz nie mieści się zbyt daleko. Na następnym skrzyżowaniu są Powązki - zarechotała Żona. Jej żart był jak zwykle w dobrym tonie.

Jakiś czas później cała trójka zabrała się wreszcie za rozgrzewkę, podczas której Żonę zaczęły nurtować różne niezwykle ważne pytania:
- A co będzie, jak zachce mi się sikać na trasie? A dlaczego wciąż tak bardzo boli mnie biodro? I co będzie, jak przez ten ból nie uda mi ukończyć biegu? Czy to nie będzie straszny obciach?

Około 11.00 Żona i żona kuzyna rozdzieliły się z Bratem. Brat udał się do sektora dla osób, które planowały przebiec 10-kilometrową trasę w 45 minut, one zaś powędrowały nieco dalej.
- Po pierwsze, to czerwone koszulki na lewo, a białe na prawo. A po drugie: pilnujcie się tego! - mężczyzna, który miał nadawać tempo ich sektorowi (tzw. zając), pokazał balonik z liczbą 60. - O! A tu też mam balonik! - patrząc na swój brzuch, postanowił zażartować.
- A ja mam dwa - zatrzymując wzrok mniej więcej w połowie drogi między brodą a pępkiem, postanowiła (jak zwykle w dobrym tonie) zażartować Żona.

O 11.09 odśpiewany został Hymn, a o 11.11 padł sygnał do startu. 8500 uczestników Biegu Niepodległości, uformowanych w żywą biało-czerwoną flagę, ruszyło. Żona, odpaliwszy w odtwarzaczu mp3 wybrany dzień wcześniej repertuar, też.

Lauft!



Może niektórzy uznają, że wybór Żony nie był w dobrym tonie. Może niektórzy zarzucą jej, że wprowadziła do tego pokojowego biegu faszystowską nutę. Niektórzy zaś, być może, zasugerują, że powinna była raczej włączyć sobie to:


Niemniej...
Lauft! Lauft!
W rytm Rammsteina Żona biegła, biegła, biegła...
Miło jej się robiło, gdy widziała grupki osób, które przyszły dopingować biegaczy: dorosłych bijących brawo, dzieci przybijające piątki, chór śpiewający dla nich przed Szkołą Główną Handlową...

Lauft! Lauft!
W rytm Rammsteina Żona biegła, biegła, biegła...
Czasem tylko irytując się, że jacyś piesi, nie bacząc na biegaczy, przebijają się przez biało-czerwoną masę.

Lauft! Lauft!

W rytm Rammsteina Żona biegła, biegła, biegła...
Tuż przed osiągnięciem mety pomachała Mężowi.
Tuż po jej przekroczeniu zaś odebrała dyplom i medal.
Delikatnie utykając, doszła na miejsce spotkania z rodziną.
Poskarżyła się wszystkim, że przez (po biegu jeszcze bardziej) bolące biodro pobiegła o 12 sekund gorzej niż poprzednio.
A teraz...
A teraz nurtuje ją pytanie, czy wziąć udział w Biegu Mikołajkowym, czy też nie.


piątek, 8 listopada 2013

Łódź Fabryczna


Była niegdyś Łódź "HollyŁodzią" - kolebką polskiego przemysłu kinematograficznego, miejscem gdzie powstały najważniejsze polskie filmy, a ich reżyserzy i grający w nich aktorzy dorobili się statusu gwiazd.
Pod koniec lat 90-tych przyszedł jednak produkcyjny kryzys i niemal całe życie filmowe przeniosło się do stolicy (sytuacja, gdy - jak teraz - w Łodzi kręci się 4 filmy jednocześnie, jest naprawdę czymś wyjątkowym). Łódzka Wytwórnia Filmów Fabularnych uległa likwidacji i tylko jej część przerobiona została na magazyny, w których znajduje się największa w Polsce kolekcja środków inscenizacyjnych (rekwizytów, kostiumów, fragmentów dekoracji...).

Była niegdyś Łódź "Ziemią Obiecaną" - wielką metropolią przemysłową, miejscem, gdzie powstały olbrzymie fabryki (głównie włókiennicze), a ich właściciele dorobili się fortun. Łódzkie manufaktury (nie tylko te włókiennicze) nie oparły się jednak  burzliwej historii Polski. Niektóre uległy zniszczeniu bezpowrotnie. Niektóre do dziś nie doczekały się odrestaurowania i coraz bliższe są całkowitego zrujnowania. Ale wciąż istnieje wiele takich budynków, które dzięki renowacji przypominają o dawnej potędze przemysłowej Łodzi i stanowią o specyfice jej architektury (tutaj można znaleźć listę najważniejszych obiektów postindustrialnych). Budynki te w większości przypadków zostały przerobione: na muzea, galerie, supermarkety, centra handlowe, knajpy, kluby, dyskoteki, apartamenty, hotele (ot, chociażby w moim mieściła się kiedyś wytwórnia papierosów), a nawet...

Byłam dziś w takim jednym pofabrycznym budynku. Jego powierzchnia wynosi 2600 metrów kwadratowych. A mieści się na niej wypasiony i bardzo ciekawie zaaranżowany fitness klub o wdzięcznej nazwie Fit Fabric. Ciało mam teraz bardzo zadowolone. A duch? Jak to już gdzieś kiedyś napisałam...  
Sport to zdrowie. W zdrowym ciele zdrowy duch - mawiają mędrcy.
Dopieszczone ciało stymulująco wpływa na umysł - mawiam zaś czasem ja.

Tak więc po lekkim truchciku w tę i z powrotem oraz po dwóch godzinach aerobiku ciało jest dopieszczone, duch jest bardzo zdrowy, a umysł... no cóż... wreszcie mnie olśniło, że dyskomfort i brak świeżości, jaki odczuwałam ostatnio podczas biegania, jest tylko i wyłącznie skutkiem tego, że przez różne wyjazdy i rozjazdy odpuściłam w ciągu ostatniego miesiąca trening siłowy i mój stretching z pewnością nie był aż tak fachowy jak ten przeprowadzany pod czujnym okiem instruktora. Nawet Pan Kleks nie powstydziłby się takiego odkrycia.


 

PS. Ledwo napisałam tę notkę, a dowiedziałam się, że wspomniane magazyny filmowe mają być likwidowane. Ot, taka to jest właśnie z tej Łodzi "Ziemia Obiecana".

czwartek, 7 listopada 2013

biegacz w Łodzi - wpuszczona w kanał

Czeka mnie jutro wolny dzień. Znajomi z pracy namawiali mnie w związku z tym na nocne imprezowanie. I pewnie powinnam była im ulec, żeby nie wyjść na dzikusa. Ale... nie chce mi się. Nie chce mi się biegać od klubu do klubu. Nie chce mi się silić na rozmowy. No nie chce mi się i już. Siedzę więc sobie w pokoju hotelowym sama, piję wino do lustra, zastanawiam się, co powiedzą mama i mąż na moją nową fryzurę, próbuję nie myśleć o tym, że film, przy którym teraz pracuję, to jakiś kanał, a przede wszystkim staram się jakoś sensownie zaplanować jutrzejszy piątek. Tak, żeby zadowolić i ciało, i ducha.

Podrzuciła mi dziś pewna biegająca koleżanka link o podziemnej katedrze w Łodzi.
A ten... nie dość, że zrodził we mnie chęć natychmiastowego znalezienia się tam, to jeszcze wywołał parę wspomnień sprzed lat. Żeby było zabawniej, również dotyczących Łodzi.
Niestety, wejść do podziemnej katedry się nie da. Wspomnienia zaś... niegdyś zapisałam. Z bieganiem pewnie niewiele mają one wspólnego. Chociaż... jakby się tak dobrze zastanowić... wszystko ze wszystkim da się powiązać.

WARSZAWA, 27.06.2011.

Kiedyś, w zupełnie innych okolicznościach przyrody, napisałam pewną notkę:

"Śnieg padający za oknem przypomniał mi takie zdarzenie.
Od kiedy po raz pierwszy usłyszałam Rammsteina (a było to "Lost Highway" Lyncha, of course), zamarzyło mi się, żeby znaleźć się na ich koncercie.
Mijały lata, i nic. A to nie ten czas, a to nie to miejsce. Ciągle coś stawało na przeszkodzie.
Mijały lata, a i chęci powoli też. Bo kolejne płyty już nie tak dobre. Bo już kopa takiego nie dają.

Rok 2010. Marzec. Praca rzuca mnie do Łodzi. Po 1,5-miesięcznym pobycie zagranicą nawet nie wiem, co się w Polsce dzieje. Na wstępie słyszę: dziś w łódzkiej Arenie koncert Rammsteina. Co za zbieg okoliczności. Ja w Łodzi. Oni w Łodzi. Ale co zrobić, skoro nie ma już biletów? Nie zniechęcam się. Wieczorem udaję się pod Arenę. Na pewno znajdzie się ktoś, kto zechce mi odsprzedać. I nie mylę się. Kupuję bilet. W dodatku za pół ceny.
Wchodzę. Jestem. Tańczę. Śpiewam. Skaczę. Energia, energia, energia. I pełnia szczęścia. Niespodziewanego. Niezaplanowanego. Dawno już niechcianego.
Wychodzę po koncercie. Śnieg pada. Gdy wchodziłam było jeszcze szaro i ponuro. Teraz jest biało. Zaczynam cieszyć się jak dziecko. Wracam na piechotę. Prawie biegnę. Czasem podskakuję. Czasem kręcę się w kółko. Podśpiewuję.


Erst wenn die Wolken schlafengehen
kann man uns am Himmel sehen
wir haben Angst und sind allein
Gott weiss ich will kein Engel sein!


Następnego dnia energia uleciała. Zeszłam do kanałów. Dosłownie. Nie w przenośni."


Nigdy nie miałam już później okazji wrócić do tych podziemnych tematów. Szczerze mówiąc, zaczęłam je już nawet wypierać z pamięci. Aż pewnego dnia o swojej pasji napisała pewna znajoma. Po naszej wymianie komentarzy poczułam się zachęcona. Ale po kolei...

Na początku zeszłego roku pracowałam przy pewnym filmie. Duża międzynarodowa koprodukcja. Tematyka: II wojna światowa, a konkretnie historia Żydów ukrywających się we lwowskich kanałach. Pierwsze 1,5 miesiąca spędziłam wraz z ekipą w Lipsku. W jednej z tamtejszych hal wybudowana została na potrzeby filmu imponująca dekoracja: mały system kanałów z kilkoma odnogami i przepływającą przezeń wodą oraz kilka komór, w których pomieszkiwali główni bohaterowie. Wszystko wyglądało bardzo prawdziwie. Film jeszcze nie miał premiery*, ale przypuszczam, że na ekranie nie będzie żadnej zdrady. Za to my, ludzie poruszający się za kamerami, mieliśmy dzięki temu olbrzymi komfort pracy. Studio to studio.

W marcu nasza ekipa wylądowała w Łodzi. Poza kilkoma scenami plenerowymi mieliśmy tu do zrealizowania również sceny w prawdziwych kanałach.

Dzień pierwszy
Przychodzę do pracy cała rozentuzjazmowana. Ciągle mam porammsteinowe klimaty. Rozśpiewana, roztańczona, szczęśliwa, pełna energii. Do tego nigdy wcześniej nie byłam w kanałach. Ciekawość mnie zżera. Zresztą nie tylko mnie. Cała ekipa aż się pali, żeby zejść na dół i zobaczyć, jak to wygląda.
Schodzimy. Wszyscy pozytywnie zaskoczeni. Nie śmierdzi zanadto. Bo to kanał rzeczny, a nie sanitarny. Nieklaustrofobicznie. Miejsce, w którym mamy zdjęcia wygląda jak podziemna ulica. Tyle tylko, że jest strasznie ciemno. I tak musi być. Bo wedle życzeń reżysersko-operatorskich ma być jak najbardziej realistycznie. Mówiąc najkrócej: ma być tak, by na ekranie było widać, że panuje tu niesamowita ciemność. Ale zarazem widz musi też coś zobaczyć. Tak więc w grę wchodzą tylko światła punktowe. Świeczki i latarki.
Oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności. A ponieważ przygotowania do zdjęć ciągle trwają, ekipa umila sobie czas na różne sposoby:
- żartujemy sobie z naszych strojów a la Teletubbies. Bo większość z nas oprócz wielu warstw ciepłych zimowych ubrań ma jeszcze na sobie jednoczęściowe białe kombinezony z fizeliny – żeby się nie pobrudzić;
- zwiedzamy wszelkie możliwe zakamarki;
- obfotografowujemy różne dziwne grzyby i narośle na ścianach.
Zabawa na całego.

Po jakichś dwunastu godzinach pracy i siedzenia w ciemnościach nikt już na żarty nie ma siły. A ja... Ja już nie tańczę. Nie śpiewam. Energia i szczęście... A co to jest energia i szczęście? Marzę jedynie o tym, by jak najszybciej znaleźć się w moim hotelowym pokoju. Sama. Z dala od ludzi, na których byłam skazana przez cały dzień. Na zbyt małej przestrzeni. Usiąść wygodnie na kiblu i wysikać się jak człowiek. I wziąć prysznic. Zmyć z siebie ten kanałowy brud, smród... No i koniecznie rozgrzać się.
Po jakichś dwunastu godzinach pracy wychodzimy na zewnątrz. I widzimy... ciemność.

Dzień drugi
Ekipa przychodzi do pracy bez entuzjazmu. Wszyscy już wszystko widzieli, zwiedzili, obfotografowali. Perspektywa spędzenia tu kolejnych dwunastu godzin już tylko przytłacza. Myśl o pokoju hotelowym i ciepłym prysznicu jest coraz bardziej natrętna. Gdybym wtedy pisała blog, mogłoby być ciekawie. Ale nie... Wtedy na tapecie jest tylko internetowy ogródek. Wirtualne marchewki, sałaty, ziemniaki, kalafiory... Więc oprócz snu i prysznica pojawia się jeszcze tylko myśl o konieczności zrobienia zbiorów. Marchewki, sałaty, ziemniaki, kalafiory... Zebrać. A co posadzić?

Dzień trzeci – ostatni
To już nie tylko brak entuzjazmu. W ekipie narasta agresja. Wszyscy na siebie warczą i niezwykle łatwo ulegają irytacji. Daje znać o sobie osłabienie fizyczne i coraz bardziej doskwierający brak koncentracji.
Statystka się przewraca. Rekwizytor łamie sobie nogę. Ktoś tam coś tam... A ja... Prawdziwa huśtawka nastrojów... W ciągu piętnastu minut potrafię przejść od euforycznego śmiechu do histerycznego płaczu.

Dzień po
Niechęć do wstania z łóżka – niewyobrażalna.
Niemożność odsłonięcia zasłonek w oknach – niewyobrażalna.
Oczy nie tolerują światła. Są czerwone i reagują łzami.
A do tego wszystko wskazuje na alergię.
Drogi oddechowe najzwyczajniej w świecie są zaatakowane przez kanałowe gazy i naścienne wykwity.
Za to...
Tydzień przed końcem zdjęć rozumiem wreszcie, o czym jest film, przy którym pracuję. Zabawne, co? Ja tam spędziłam tylko trzy dni. Wychodząc w międzyczasie na posiłki i pomieszkując w wypasionym hotelu. Żydzi zaś, o których była mowa, spędzili tam kilkanaście miesięcy. A oprócz ciemności, głodu, brudu i smrodu towarzyszył im jeszcze tylko strach. Ja miałam na zewnątrz swój azyl. Na nich na zewnątrz czekało tylko zagrożenie. Jeszcze większe niż to pod ziemią. To jest dopiero niewyobrażalne.

Kilka miesięcy później, a konkretnie w maju tego samego roku, znowu ląduję na zdjęciach w Łodzi. Tak to już często w pracy miewam, że dopada mnie prawo serii. Był czas, że specjalizowałam się w debiutach. Był czas, że w reżyserach – psychopatach. Był czas, że właściwie mogłam zamieszkać w Katowicach. Tego roku, nie wiedzieć czemu, mniej więcej 3 miesiące spędzam w Łodzi.

Jeden z pierwszych wolnych dni. Z sentymentem oglądam wszystkie znane mi wejścia do kanałów. Robię zdjęcia i rozsyłam je ludziom, którzy nie tak dawno razem ze mną przez nie wchodzili.

Inny wolny dzień. W odwiedziny przyjeżdżają do mnie mąż i chrześnica. Możliwości zejścia do naszego filmowego kanału nie ma. Ale zabieram ich za to do Muzeum Kanału „Dętka”. Krótki, około 30-minutowy spacer. Nie mogłam się oprzeć.

Ale... Co innego: chcieć, a co innego: musieć.



PS. Jak seria, to seria. Rok 2010 przebiegał pod hasłem „underground”. Tego roku miałam okazję trafić jeszcze do Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego na około tydzień. Zdjęcia jakieś 7 pięter pod ziemią. Kanałów, co prawda brak. Ale... Nie będę Wam opisywać, czym jest walka z pęcherzem i powstrzymywanie się przez kilkanaście godzin od picia. Bo do toalety jest za daleko. No i znowu ciemność. Potem jeszcze jakieś dwa tygodnie w podziemnej radiostacji pod Warszawą. Pół dnia na nieczynnej stacji metra w Londynie. I... Potem już prywatnie... Na własne życzenie zafundowałam sobie kanał. Listopad. Londyn po raz drugi. I nieodparta pokusa przejścia tunelem podziemnym pod Tamizą. Z Greenwich do Isle of Dogs. Ale... te trzy dni, które opisałam, były kluczowe. Pewne szczegóły już się zatarły. A żeby przywrócić klimat, musiałam opróżnić sama prawie całą butelkę wina. Choć... I tak wiem, że już nie potrafię oddać mojego stanu z tamtego okresu.

*Od momentu spisania powyższych wspomnień film zdążył mieć premierę, zebrać parę nagród i mieć nominację do Oscara. A jego tytuł to "W ciemności".
Od momentu spisania powyższych wspomnień nie zwiedzałam też żadnych podziemi. Tym bardziej żałuję, że podziemnej katedry nie będę mogła zobaczyć. Chyba będę musiała (tfu, tfu... chciała) to rozbiegać.

środa, 6 listopada 2013

biegacz w Łodzi - no to piąteczka

Jesienią zawsze zaczyna się szkoła
A w knajpach zaczyna się picie
Jest tłoczno i duszno, olewa nas kelner
I tak skończymy o świcie
Jesienią zawsze myślę o latach
Tak starych, jak te kamienice
Jesienią o zmroku przechodzę z tobą
Przez pełne kasztanów ulice


Gdy patrzę w twe oczy, zmęczone jak moje
I kocham to miasto, zmęczone jak ja
Gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje
Gdzie wiosna spaliną oddycha



Intensywnie spędziłam te swoje pięć dni w Warszawie. I w biegu.
Potrenowałam podbiegi w towarzystwie Zabieganych Po Uszy i ASA Team - Biegiem Po Zdrowie.
Byłam na akustycznym koncercie projektu Inga Habiba with Artur Tigran.
Przemalowałam paznokcie u stóp.
Wzięłam udział w halloweenowym wydarzeniu "Zabiegani Po Uszy Straszą Na Tarchominie", połączonym z cotygodniowym treningiem grupy Biegam na Tarchominie.
Zgodnie z tradycją spędziłam Dzień Wszystkich Świętych

Te pięć dni w Warszawie spędziłam tak intensywnie i tak w biegu, że wracając 1-go listopada do Łodzi oczy miałam naprawdę zmęczone. Po powrocie jednak znów zaczęłam prowadzić się wzorowo. Można by powiedzieć - na piątkę.

Sobota 02.11. to dzień, w którym odbywa się 71. parkrun Łódź. Mój drugi tutejszy parkrun i czwarta w ogóle impreza biegowa w Łodzi i okolicach. Zaczynam już rozpoznawać coraz więcej twarzy. Z coraz większą ilością osób wymieniam powitania i urządzam sobie pogawędki.
71. parkrun Łódź to cyferki 78 (open), 6 (kobiety) i 1 (kategoria wiekowa 35-39), a czas - 28:55.
Tego dnia jednak wszystkie cyferki są czysto umowne. Bo wszyscy biegną razem. Nikt nie przepycha się i nie ściga. Tym razem cała zabawa nazywa się "biegiem za mistrzem" bądź "biegiem przyjaźni" i polega na tym, by nie wyprzedzać zająca, lecz cały czas biec za nim. A zającem jest nie byle kto. Obecnie nam panujący mistrz świata w maratonie weteranów. 81-letni Jan Morawiec. Postać dobrze znana wielu łódzkim biegaczom nie tylko za sprawą ostatniego sukcesu.

http://runningsucks.pl/nasze-starty/gdziebylismy/item/230-parkrun-lodz-jan-morawiec
 tutaj znajduje się relacja z TVP Łódź














Ostatnie 100 metrów biegu to burza oklasków. Niestety, jak pokazują opublikowane wieczorem wyniki, znalazł się jeden koleś, który wyprzedził pana Jana. Bo miał chyba tak wielkie parcie na zwycięstwo, że wykorzystał to, iż lepsi od niego grają fair. Autorzy komentarzy na fejsie nie mają dla niego litości.

Niedziela 03.11. to dzień, w którym w ramach cyklu "Grand Prix Biegam Pomagam" odbywa się II Bieg w Botaniku. Prowadząca alejkami parku piąteczka, z której dochód przeznaczony jest na cele charytatywne. 
Chce mi się pobiec, ale z samego rana waham się jeszcze, czy się tam udać. Nie jestem zapisana, nie jestem opłacona, limit uczestników wynosi tylko 300 osób, a w pobliżu mojego hotelu odbywa się bezpłatny trening, prowadzony przez organizatorów łódzkiego maratonu... Jeśli udam się do biura zawodów Biegu w Botaniku, gdy tylko zostanie otwarte, okaże się, być może, że miejsc już nie ma i w rezultacie ani nie pomogę, ani nie potrenuję.

Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Z tą myślą udaję się ostatecznie do Ogrodu Botanicznego. Płacę, dostaję numer startowy, biegnę.
http://ddlodz.pl/ii-bieg-w-botaniku-w-ramach-gp-biegam-pomagam-zdjecia/
Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Z tą myślą wracam do hotelu. Śpieszę się, nie zostaję nawet na oficjalne ogłoszenie rezultatów i dekorację najlepszych. Ale coś mi mówi, że byłam blisko podium. Gdybym tak jeszcze tylko trochę pocisnęła... Gdybym odrobinę zaryzykowała... 
Ostatecznie opublikowane wczoraj wyniki potwierdzają moje przeczucia. Jestem piąta wśród kobiet i druga w swojej kategorii wiekowej. To chyba jednak za mało na medal. Jeśli się nie mylę, w tym biegu nagrody przyznawane są tylko w kategorii OPEN. A mnie do czwartego miejsca brakuje tylko dwóch sekund (przez nieuwagę dałam się wyprzedzić na ostatnich metrach). Do trzeciego zaś tylko (aż?) minuty.